poniedziałek, 28 września 2020

Macierzyństwo




Wczoraj mój pierworodny skończył 11 lat.

11 lat mojego macierzyństwa.

Impreza urodzinowa (głównie dla rodziny) była w sobotę. Tort, życzenia, sto lat. Sprzątanie wcześniej i później, pieczenie ciast, galimatias.
Wczoraj, w dniu urodzin Ignacy pojechał z koleżanką z klasy , jej rodzicami i rodzeństwem na całodzienną wycieczkę. A my mieliśmy bardzo intensywną i wypełnioną co do minuty niedzielę. Nie było nawet kiedy zatrzymać się i pomyśleć.
Wieczorem , gdy wszystkie dzieci już spały sprzątałam kuchnie. I przypomniałam sobie długie, wielogodzinne narodziny Ignasia. Jego śliskie i pachnące ciałko tuż po porodzie. Rudą czuprynę , która mnie zaskoczyła i pomarszczone czoło (dokładnie jak u mojego męża). Mnie, młodą, dwudziestoletnią, nieobeznaną z macierzyństwem dziewczynę, która przez 6 h nie wpadła na to żeby przewinąć dziecko (zemdlałam po porodzie, byłam słaba i wykończona). Dobrze, że tatuś okazał się bardziej ogarnięty i zmienił pieluchę ze smółką
🙂. Minęło tyle lat, a pamietam jakby wczoraj te pierwsze dni, pierwsze karmienia, usypiania, bujania na rękach. Nieprzespane noce, poranione sutki, antybiotyk bo wdało się zapalenie. Słodko - gorzki to był czas. Radość z maleństwa, radość z naszej rodziny. Czasem strach, niepewność.
Żyliśmy sobie w drewnianym domku na odludziu, chodziliśmy na długie spacery. Ten czas kojarzy mi się z zapachem jabłek, grubym polarem, paleniem w kominku i nieodłącznym maleństwem na rękach. I te błogie 3 h spokoju , gdy pierwszy raz nieudolnie zawiązałam Ignasia w chustę.
Te 11 lat mnie przemieniło. Minął czas, pojawiły się zmarszczki na twarzy, kilka dodatkowych kilogramów. Doświadczenie i całkiem spora wiedza. Kolejne dzieci miały już przetarty szlak, mniej zestresowaną mamę. Potrzebowałam lat i różnych przeżyć by czerpać z macierzyństwa pełnymi garściami. By mieć spokój i delektować się trwającą chwilą. Oczywiście , że każde kolejne dziecko przynosi ze sobą świeżość, bogactwo i różnorodność. Jednak kolejne etapy rozwoju są już bardziej oczywiste, przyjmowane z luzem i uśmiechem.
I tak nim się dobrze obejrzałam mam w domu nastolatka. Mądrego, odpowiedzialnego, z dużym poczuciem humoru. Trochę roztrzepanego, czasami dyskutującego zbyt długo i zbyt donośnie. A jednak wciąż potrzebującego dużo miłości, troski, bycia razem.
Lubię być mamą. Choć to wymagające i bardzo pochłaniające zajęcie 😉
Dziś wiem, że gdyby nie macierzyństwo nie byłabym tu gdzie jestem. To ono pomogło (i wciąż pomaga) mi dojrzeć. Pokonywać samą siebie. Dawać więcej niż myślałam, że jestem w stanie. To macierzyństwo otworzyło też różne stare rany i uświadomiło co muszę w sobie przepracować. Poukładać na nowo, z miłością do siebie samej i do innych.
Oczywiście, znów, bez wiary, bez Pana Boga i bez mojego męża (który jest najlepszy na świecie, doprawdy!) niewiele bym zdziałała.
Z radością (i ciekawością) wyglądam kolejnego etapu mojego macierzyństwa. Bycie mamą nastolatka jawi mi się jako ogromne wyzwanie. Ale jak to fajnie będzie patrzeć na przemianę chłopca w mężczyznę 🙂


środa, 3 kwietnia 2019

Eucharystia z dziećmi.

W ubiegłą niedzielę byłam zupełnie sama na mszy. Rzadko mam taką okazję, ale tym razem kolejne gorączki spowodowały, że musieliśmy się podzielić. Tak się złożyło, że trafiłam na mszę dla rodzin z dziećmi. Wiele wysiłku włożyłam by skupić się na ołtarzu, a nie na biegających w te i z powrotem 5-6-7-8 latkach, podjadających chipsy jabłkowe 5 latkach itp. Natchnęło mnie to do napisanie kilku słów o przyprowadzania dzieci do kościoła.




Zacznijmy od początku :)
Kiedy zacząć przychodzić na mszę świętą z dziećmi? Najlepiej od narodzin :) Jezus przecież powiedział "pozwólcie dzieciom przychodzić do mnie. (...) Do takich bowiem należy Królestwo Boże."
My chodzimy razem z maluchami do kościoła od wyjścia ze szpitala , gdy tylko jest okazja. Oczywiście pod warunkiem , że mama czuje się na siłach :) Nasz najmłodszy urodził się 2.01, a 6.01 był na swojej pierwszej Eucharystii.
Dla nas jest to naturalne. Wracamy do domu i w najbliższą niedzielę/święto idziemy na mszę. Razem.



Jakie mamy sposoby na mszę z dziećmi?
Noworodka/niemowlaka bierzemy w chuście. Dzięki temu jest szansa, że wytrzyma godzinę bez karmienia. Oczywiście takiego maluszka karmimy jeśli jest taka potrzeba. Ale muszę przyznać , że najczęściej przesypia w chuście całą mszę.
Jeśli dziecko regularnie uczestniczy w mszy świętej, to kościół i Eucharystia są dla niego czymś "normalnym".


Na każdym etapie rozwoju pozwalamy w kościele na inne zachowanie. Noworodek/niemowlak ma prawo zjeść mleko gdy jest taka potrzeba. Starszych dzieci nigdy nie karmimy w kościele. Nie bierzemy ze sobą chrupek/chipsów /batoników/przegryzek. Umówmy się: dziecko potrafi wytrzymać godzinę bez jedzenia. Dawanie jedzenia na mszy świętej jest dla mnie brakiem szacunku do tego co się tam dzieje. Dodatkowo dzieci posilające się podczas Eucharystii rozpraszają te, które nie jedzą na mszy świętej ("Mamo a czemu ten chłopiec je czekoladkę? A dlaczego my nie jemy w kościele? a czemu tamta dziewczynka ma lizaka?"). Myślę, że warto o to zawalczyć. Taka postawa niejedzenia pokazuje też, że na Eucharystii dzieje się coś ważnego, podniosłego...
Do kościoła nie bierzemy też zabawek. Wyjątkiem jest gryzak dla kilku miesięczniaka. Maluchowi, który siedzi w wózku i się nudzi wręczamy to co mamy pod ręką np paczkę chusteczek.
Zdarzało nam się brać ze sobą książeczki. Są różne wydania Biblii dla maluchów, są książeczki o mszy świętej do oglądania i te bywały z nami w kościele :). Myślę, że to dobre rozwiązanie dla dzieci na pewnym etapie :) Generalnie staramy się pokazać naszym synom, że Eucharystia nie jest czasem zabawy.


Co więc zrobić by dziecko się nie nudziło?
Przede wszystkim wybieramy taką porę, w jakiej nasze dzieci najlepiej funkcjonują. My zazwyczaj chodzimy wcześnie rano, gdy maluchy są wyspane, mało marudne.
Siadamy blisko ołtarza. Zazwyczaj w pierwszej ławce. Cicho tłumaczymy na ucho co się aktualnie dzieje, zwłaszcza w kluczowych momentach. Czasami udaje nam się rano przed mszą przeczytać Ewangelię w domu i wytłumaczyć. Starszaki często sami czytają przed wyjściem, by potem łatwiej przyswoić treść. Odpowiadamy na zadawane pytania (mistrzem pytań jest aktualnie 5latek :) A co to jest to złote takie? A gdzie mieszka Pan Jezus jak my wyjdziemy z kościoła? Jak Pan Jezus może byc na raz w moim sercu i w chlebie? A jak to się dzieje, że w kielichu jest krew Pana Jezusa? A jak nazywa się to co ksiądz ma na sobie?) . Staramy się przypominać co się dzieje na Eucharystii.
Nie zgadzamy się na bieganie po kościele. Najtrudniej (dla mnie przynajmniej) jest pomiędzy pierwszym a drugim-trzecim rokiem życia. I w tym okresie pozwalamy spacerować blisko nas, raczkować, zwiedzać. Ale tłumimy zapędy do biegania. Pamiętam, że gdy nasz pierworodny miał etap "nie usiedzę w miejscu" to Marcin spacerował z nim z tyłu kościoła i opowiadał stacje drogi krzyżowej :) pokazywał co jest na ścianach. Starał się być w miarę cicho i nie przeszkadzać, a jednocześnie odpowiedzieć na potrzeby dziecka.
Wiele zależy oczywiście od malucha :) Jeden z naszych synów uwielbiał śpiewanie na mszy i włączał się w nie bardzo szybko (miał 2,5 roku jak płynnie mówił i znał znaczną ilość modlitw śpiewanych na pamięć :) ) I w ten sposób potrafił sobie zająć czas.
Nie wymagamy od naszych dzieci , żeby były zawsze cicho jak trusie. Wiemy, że to są dzieci, dla nich godzina w spokoju to długo. Mimo to przekazujemy im szacunek do Eucharystii, tłumaczymy, przypominamy, że tam właśnie dzieje się ogromny cud, przychodzi Bóg by nas nakarmić i pokrzepić własnym ciałem.
Nasza najstarsza dwójka była u wczesnej komunii świętej (jedne miał 7,5 roku, drugi 5,5 ). To też sprawiło, że trochę inaczej przeżywają Eucharystię, bardziej się włączają, więcej rozumieją. Czekają na moment przyjęcia Pana Jezusa.



Wiadomo, że bywają gorsze dni. :) Kilka razy któreś z nas wychodziło z krzyczącym synem, który miał wyjątkowo trudny dzień. Ale właśnie. Gdy dziecko zaczyna krzyczeć po prostu wychodzimy na chwilkę na dwór. Uspakajamy i dopiero wtedy wracamy do środka.
Dla pocieszenia: te trudniejsze dni mijają z wiekiem. Z naszym 7 latkiem i 9 latkiem można swobodnie podyskutować o kazaniu :) Czasami aż zawstydzają mnie tym ile oni zapamiętali...
Całkiem niedawno w naszej parafii był ksiądz, który głosił kazania i zbierał na rozbudowę kościoła. Musze przyznać, ze kazanie miał piękne, poruszające, pełne przykładów z życia.
Chłopcy po powrocie do domu poszli po koperty w których mają grubsze pieniądze, wręczyli mi po 100 zł każdy i ... kazali przelać na budowę tego kościoła. :)
Zasiane ziarno wydaje plony. Potrzeba tylko byśmy o nie odpowiednio dbali :)

A jakie Wy macie sposoby na Eucharystię z dziećmi?

sobota, 30 marca 2019

Jedzenie



Wielokrotnie spotkałam się ze zdziwieniem ile jedzenia u nas "schodzi". Spotykałam kogoś na zakupach i słyszałam "Wy to wszystko zjadacie?"
Dziś więc kilka słów o jedzeniu właśnie 
2 chleby dziennie.
Kostka masła bez problemu.
Paczka owsianki na śniadanie.
Minimum 4 l zupy na obiad (rosół gotuję tylko i wyłącznie w 10 litrowym garze. Inne zupy w sumie też).
1,5 kg ziemniaków na obiad. Czasem dwa. 
Lub 5 woreczków ryżu/ kaszy. 
Jak pizza domowe to od razy minimum 2-3 blaszki. Zakładając , że jedli obiad w przedszkolu/szkole i że mam też zupę.
Naleśniki z 4,2 litra ciasta.
Jak na obiad makaron to minimum 750g.
Ser żółty tylko w pół kilogramowych opakowaniach. 
Biały minimum 500g.
Jak jajecznica to z 15 jaj + kilka ugotowanych dla tych którzy jajecznicy nie jadają.
Owoce w kilogramach. Ostatnio kupiłam 6 kg różnych i po dwóch dniach nie było nic.
Blacha ciasta? Jak nie wyliczamy kawałków to potrafi zejść na raz.
Nasze dzieci jedzą chętnie, dużo i wszystko.
Nie wiem co oznacza "niejadek".
Jednak nigdy, NIGDY nie wciskam jedzenia. Nie namawiam, nie nakłaniam, nie zmuszam. Nie przejmuję się zupełnie tym ile kto je.
Każdy dostaje swoją porcję i jak nie zje to jest to jego sprawa. Najprawdopodobniej wtedy któryś brat zje chętnie za niego. Jak nie to talerz zostaje na stole do kolejnego posiłku, bo a nuż jednak dopadnie głód. I często dopada. Za pół godziny lub za dwie godziny. Przegryzek, batoników nie jadamy.
Od małego jedzą sami. Stosujemy tzw BLW. Najpierw jedzenie jest wszędzie, a potem ludzie się dziwią że 14 miesięczniak sam je zupę pomidorową. Łyżeczką.
Czy wybrzydzają? Nie. Czasem czegoś nie lubią. Więc jest tak: u na je się wszystko. Ale skoro wiem, że Ignacy nie lubi ryby w żadnej postaci to dla niego smażę jajko. Żaden to wysiłek, a on jest zadowolony.
Jak Antkowi jest niedobrze po jajecznicy to dostaje jajko gotowane. 
Jak Józef nie lubi brokułów to jego porcję zjada najmłodszy Franuś. A Józio dostaje kiszonego ogórka/ obranego świeżego ogórka czy nawet kukurydze z puszki.
Staramy się jeść zdrowo. Ale bez przesady 
Chleb na zakwasie, głównie ciemny. Owsianki , kasze. Mleka niewiele. Mięsa po porcji na głowę (wyjątkiem są kotleciki dla Józia i Antka, bo uwielbiają  )
Kupnych ciastek w naszej szafce nie ma. Batoników i cukierków też nie. Czekolada bywa czasami. Domowe ciasto co drugi dzień  
Wędliny i kiełbaski tylko ze sprawdzonego źródła. 
Miód w dużych ilościach. Cukier w małych (ostatnio ok kilograma na miesiąc).
Do picia głównie woda. Potem dłuuuuugo nic. Następnie domowe soki/ czasem herbata, w lecie woda z miętą i cytryną.
W tym roku zrobiłam 120 słoików przetworów. Od mamy/ teściowej/ znajomych dostałam w sumie kolejne 20. Ostały się jeszcze dwa 
Domyślam się, ze z biegiem lat te ilości się tylko zwiększą  Ale ja już nie potrafię gotować mało... 

wtorek, 26 marca 2019

Wiosenne porządki.


Miałam w planach trochę odpocząć. Wziąć oddech. Zamknąć działalność i po prostu zająć się życiem. Jednak, jak to bywa, życie wcześniej dopadło mnie 
Nastąpiła kumulacja. Kumulacja wszystkiego.
Wyobraźcie więc sobie, że w naszą codzienność z piątką wdarł się chociażby remont.
Miało być tylko malutkie przemeblowanie. Tylko meble w wykusze pod oknami... No, ale jak meble, to i szafę za jednym zamachem. Hm, a starszakom ciasno u nich w pokoju. Gdyby ich zamienić z Frankiem? Kupić inne łóżko, a ich dać maluchom? O, i wtedy przenieść do nich naszą szafę, a szafę z ich aktualnego pokoju do sypialni... A w sypialni dobrze byłoby zmienić łóżko, bo jest za duże, zagraca przestrzeń...
To może jak już tyle zmieniamy to jeszcze odmalować? Chociaż z dwa pokoje?

I tak to właśnie 3 tygodnie spędziliśmy wypakowując szafy, przebierając ubrania i zabawki (Czy wasze dzieci też mają mix wszystkiego w KAŻDYM pudełku?)
Przenosząc szafy, łóżka.... Odsyłając nieudane zakupy meblowe i kończąc, jak zwykle, w dużej mierze na zakupach w Ikei.
W pewien piątek wieczorem przypomniałam mężow,i że w następnym tygodniu mają być panowie z częścią mebli na wymiar. "W takim razie jutro malujemy" odpowiedział mój małżonek. Malujemy oznaczało przygotować pokoje, zalepić dziury, wyszlifować i pomalować. Marcin zaczął o 7, a skończył o 19 
Dzieci dzielnie mu pomagały, a ja starałam się nie narzekać na wszechobecny bałagan podsycany przez wałki malarskie, pędzle oraz, oczywiście , najmłodszego członka rodziny. (Który to postanowił wdepnąć w pokrywkę od farby. Brudną  )
Na szczęście po pracowitych 3 tygodniach remont powoli odchodzi w zapomnienie. Wszyscy są zadowoleni ze zmian bo "teraz nareszcie wiemy gdzie co jest" jak to stwierdził pierworodny. Idąc za ciosem porządków rzuciłam się w dalszy wir prac domowych. Pierwszy raz w życiu wyczyściłam fugę w łazience (już zdążyliśmy zapomnieć , że była jasno szara ;D ). Mój mąż za to wymył wszystkie okna ( a mamy ich 10 , w tym dwa tarasowe). Została już tylko kuchnia, antresola, pomieszczenie gospodarcze i meble na dole.... 
Żeby nie było zbyt łatwo stałym towarzyszem prac była jelitówka. Pierwsza tura skończyła się dwa tygodnie temu, druga tura zaczęła 4 dni temu Pocieszam się tym, że sezon wirusowy na szczęście dobiega końca. Bo przecież my nie chorujemy ani ciężko, ani dużo. Nas po prostu jest sporo i każdy wirus ciągnie się i ciągnie...
Zupełnie dodatkowo, by nie było zbyt nudno , w tym samym czasie, mieliśmy półtora dniową akcje pod tytułem "zmiana auta". W poniedziałek wystawiliśmy ogłoszenie, we wtorek rano zadzwonili chętni, we wtorek wieczorem zostało sprzedane i tego samego wieczoru zaczeliśmy szukać czegoś dla nas. 20 minut później byliśmy umówieni na poranne oglądanie busa pod Wrocławiem, a w środę w południe wracaliśmy już nowym nabytkiem. Takie rzeczy tylko w ścisłej współpracy z Bożą Łaską 
I tak oto własnie mija dzień za dniem. Czas jest wzbogacony oczywiście dużą ilością przestrzeni rodzinnej, wspólnym układaniem puzzli, spacerami, rozmowami, wypadami na czekoladę (to ja z pierworodnym) lub na zakupy budowlane (to mąż z Szymkiem).
Jest po prostu dobrze. Gwarno, radośnie, z dużym zmęczeniem, z co piątkowymi drogami krzyżowymi i zbiorczym czytaniem książeczki na Wielki Post (kilka dni na raz, bo wciąż nam ucieka). Idziemy do przodu. A Święta coraz bliżej 

poniedziałek, 11 marca 2019

Wielki Post, wielki trud.

Środa popielcowa zastała mnie w połowie remontu (zamiana pokoi dziecięcych, mebli, malowanie...) , w końcówce jelitówki u dwójki i w jakieś takiej ogólnej rozsypce. Na środową mszę poszłam z najstarszą dwójką, i mimo, iż miałam bardzo spokojną mszę to ciężko było mi się skupić. W sercu poczułam ogromną chęć na zmiany, ale sama nie mogłam się przebić przez mur wewnątrz siebie. Poczucie odległości Boga, mojej małości... W sercu jedyne zdanie "Panie Jezu Ty działaj. Ty. Ja sama nie mogę..."
I On działa. Robi cuda. W piątek byliśmy całą rodziną na drodze krzyżowej. Dzieci cudownie ozdrowiały. I ta droga krzyżowa, mimo iż z piątką obok (a tak naprawdę jednym u nogi, drugim na rękach) była dużym umocnieniem. Coś powolutku pęka w środku mojego twardego serca.
W sobotę ruszyliśmy na dzień skupienia. A tam konferencja i ważne słowa. Dla mnie, perfekcjonistki bardzo ważne. "pamiętaj, nie jesteś ideałem. Mało tego, jesteś cholernie daleko od ideału. I tak ma być. Masz wzrastać. Ale Bóg Cię kocha własnie taką jaką jesteś."
Zapisałam sobie to w pamięci. Dobrze wiedzieć, że nie jestem ideałem i nie mam nim być. Nie muszę sobie stawiać wyimaginowanych poprzeczek i być z siebie niezadowoloną.
Tak bardzo przydało mi się to dnia następnego, gdy mogłam sobie powtarzać "nie musisz być też idealną animatorką kręgu. Nie jesteś i nie musisz być". I to chyba dało dużo.. A krąg był budujący...
W co teraz uderzyć mógł zły? Finanse... Tak. Pewna decyzja , błędna, trochę nas kosztuje. I w związku z tym ciężko podjąć inne decyzje. Zrzucić kajdany tego co nas ogranicza i ...stracić. Co robi Jezus? Stawia mi na drodze fantastyczną osobę, która zupełnie "przypadkiem" dzieli się swoim świadectwem rezygnacji z czegoś co było bardzo kosztowne, po to, by postawić Pana Boga na pierwszym miejscu. Bo czuła zagrożenie duchowe. Wow! Pan Bóg jest wielki, tą historią dodał mi odwagi.
Ale mamy wielki post, nie może być lekko. Więc gdy zły zobaczył , że jego zakusy się nie powiodły uderzył z innej strony. Uderzył w lęki głęboko w sercu. "Nie masz wciąż studiów, powinnaś je zrobić, a co jeśli Marcinowi się coś stanie?" usłyszałam od ważnej dla mnie osoby. Na szczęście zanim lęk wdarł się głębiej przypomniały mi się słowa z niedzielnego kazania, cytat z ojca Dolindo "jeśli będziesz przy moim grobie to zapukaj. A ja Ci odpowiem ufaj Bogu."
I tak właśnie sobie walczę. W tym poście. Zły próbuje z każdej strony, a ja wiem, że jestem zbyt słaba by sama zwyciężyć. Więc nawet nie próbuje tylko mówię "Jezu Ty się tym zajmij".


Są tez konkrety. Postanowienia. Usunęłam fb z telefonu. A jak łapię telefon do ręki (bo najwygodniej coś podczytać na telefonie karmiąc malucha) to odpalam aplikację Pismo Święte. I czytam, czytam, czytam. List do Rzymian aktualnie. Mam nadzieję, że to Słowo pracuje w głębi serca...
Co jeszcze? Za radą świętego Josemaría Escrivá odchodzę od stołu z jakimś drobnym umartwieniem. A to kanapka bez ketchupu, a to kawa zwykła , zamiast karmelowej.. Kostka czekolady zamiast całej tabliczki, chleb z serem, za którym nie przepadam... Takie ćwiczenie woli...
I jeszcze postanowienie: przez czas postu nie kupię nic dla siebie, a zaoszczędzone pieniądzę rozdam. I jakoś zaskakująco łatwo mi idzie... 
Mój pierworodny za to odstawił komiksy, postanowił czytać w tym czasie tylko książki. Bo w tych postanowieniach ważne jest by popatrzeć czego nam potrzeba, co nas zmieni, co nas ogranicza...Wychodzić z błota i iść, iść za Jezusem. Walczyć o bycie lepszym. Nie idealnym, lecz świętym.
Dobrego Postu Wam życzę, walczenia o Boga, o czas dla Niego, o zaufanie Jemu.

czwartek, 21 lutego 2019

O uczuciach i emocjach.

Pamiętam taką sytuację. Usypiam Józia na rękach. Jak zawsze. Ale robię to już półtorej godziny. A on wije się, wyrywa, trze oczy, krzyczy, płacze. Czuję jak mój kręgosłup mówi dość. Jestem już w zaawansowanej ciąży, Malusi Franuś uciska mnie od środka. Ból wyciska łzy. Najchętniej oddałabym to usypianie mężowi, ale nie ma go, wyjątkowo, musiał nadrobić coś w pracy. Czuję złość. Już wiem, że osiągnęłam swoją granicę wytrzymałości. "Cicho bądź, zbudzisz wszystkich" syczę przez zęby. Już wiem, że zaraz wybuchnę, że ta złość, połączona z bólem i zmęczeniem owija się wokół mnie. Już wiem, że nie ma szans, te uczucia są, są zbyt mocne. Wkładam Józka do łóżeczka i wychodzę. Gryzę ręce, rzucam poduszką, tupię. Piszę do męża " nie dam rady, nie mam siły, wracaj." Biorę kilka głębokich wdechów. Dopiero wtedy jestem w stanie pójść do pokoiku i znów wziąć Józia na ręce. W końcu zmęczony zasypia.
Czy jestem złą matką? Nie. Jestem po prostu człowiekiem.
Nam mamom czasem wydaje się, że powinnyśmy być idealne. Bez skazy. Że nie mamy prawa do złości, zdenerwowania. Matka idealna to przecież matka która potrafi zawsze zapanować nad każdą złą emocją.
I tu jest pierwszy błąd myślenia. Nie ma złych emocji. Są emocje, uczucia negatywne. Nie złe. Negatywne. One są po coś. Są naszym barometrem. Są częścią nas. Są... potrzebne.
Tłumiona złość wybucha po czasie kilka razy mocniej. Jest nie do opanowania. Złość, którą rozpoznamy , w pewien sposób pokazuje nam naszą granicę wytrzymałości. Jest takim znakiem stopu: zatrzymaj się.
Wydaje mi się, że jestem całkiem dobrą mamą. A na pewno najlepszą dla własnych dzieci. Kocham, troszczę się, dbam, rozmawiam, spędzam czas. Śmieję się w głos, wygłupiam. Podnoszę głos. Pozwalam sobie być autentyczną.
Kiedyś, gdy dopiero zaczynałam być mamą, bardzo tłumiłam część emocji. A gdy one wybuchały nie byłam w stanie już nad nimi zapanować, rozsądnie je okazać. Potem urodził się drugi syn i czułam się koszmarnie. Rozdarta między ciągłym zaspakajaniem potrzeb i emocji własnych synów zepchnęłam samą siebie w kąt. Starałam się wypierać wszystkie negatywne uczucia myśląc, że skoro czuję złość, gniew, żal to nie dorastam do roli mamy. A potem te uczucia buchały ze mnie i wszyscy obrywali rykoszetem. Przeczytałam wtedy taką bardzo dobrą , krótką, zwięzłą książkę "kiedy Twoja złość krzywdzi dziecko". To było jak Eureka: ja mam prawo się zdenerwować! Mogę być niezadowolona! Nie muszę być zawsze spokojna i z uśmiechem na ustach. Nawet jak mi dziecko wywróciło komodę, wyrwało rękę tuż obok ruchliwej ulicy, popchnęło po raz któryś brata...
Od tej pory mam z tyłu głowy, że uczucia są dobre. Ważne. Że nie mogą one decydować o moim zachowaniu, ale są potrzebne, bym lepiej rozumiała siebie!
Staram się tego samego uczyć moje dzieci. Zreszta mój mąż także 
Dajemy im pole do negatywnych uczuć, akceptujemy ich z całą dozą ich emocji. Jednocześnie uczymy jak można te emocje prawidłowo rozładować. Czasem pomaga pogięcie kartki, albo narysowanie tego co w nas siedzi. Czasem rzucenie poduszką. Łzy, podniesienie głosu. To wszystko nadal jest norma. Jeśli tylko nie krzywdzimy drugiej osoby. Zdarza nam się mówić " rozumiem, że jesteś zdenerwowany, ale jak chcesz tak głośny krzyczeć to idź krzycz u siebie. Ile wlezie."
Czasami za to idealnie działa... śmiech. Gdy widzimy, że dziecko nie może sobie poradzić z emocjami, że bucha, że coś w nim siedzi, że irracjonalnie nic mu nie pasuje, że zaczepia braci, to, gdy nie pomaga rozmowa, zaczynamy je rozśmieszać. Nie skutkuje to zawsze, jednak jeden z naszych synów takim wybuchem śmiechu potrafi wyrzucić trudne emocje. Ważna dla nich jest też rozmowa po takiej sytuacji. Bywają dni gdy któryś z synów przychodzi ze szkoły naburmuszony, zaczepia braci, jest ciągle niezadowolony. I dopiero wieczorem mówi " wiesz mamo, miałem taką sytuację w szkolę, było mi tak przykro..". Dzięki temu lepiej poznaje siebie, uczy się co wywołało ten tajfun uczuć w nim.
Jestem osobą temperamentną choć opanowaną. Nie tak łatwo wyprowadzić mnie z równowagi. Jednocześnie znam swoje granice. Bardzo rzadko kłócę się z moim mężem, który jest osobą bardzo spokojną i wyrozumiałą. Jednak też ma swoje czułe punkty  Któregoś razu czując ogrom złości podczas trudnej dyskusji wybiegłam po schodach na górę i z całej siły trzasnęłam drzwiami. Nie jest to najlepszy sposób, ale... pomogło. Jakiś czas później nasz pierworodny bardzo sie zdenerwował. Widziałam, że aż kipi. Wyrzucił z siebie, że jest bardzo niezadowolony, i tupiąc poszedł na górę. A potem trzasnął drzwiami. Odczekałam kilka minut. Zszedł na dół. I mówi: "przepraszam że Ci tak niemiło powiedziałem. I trzaskałem drzwiami. Ale tak się zdenerwowałem...." Spytałam czy pomogło. "tak". Ustaliliśmy na przyszłość, ze jednak lepiej rzucać poduszką, bo nie wiemy ile wytrzymają drzwi 
Całkiem niedawno mieliśmy też inną sytuację. Jechaliśmy autem do znajomego, droga szybkiego ruchu. Mój mąż był zdenerwowany pewną sytuacją, która faktycznie wracała od roku. W pewnym momencie to co mówił zaczęło przekraczać moją granicę. Czułam, że wrę w środku. Ostrzegłam dwa razy "skończ, dłużej nie zniosę. " Skończ, tu jest moja granica". Za trzecim po prostu zaczęłam głośno śpiewać. Chłopcy gruchnęli śmiechem. Atmosfera oczyściła się, przynajmniej częściowo 
Co jest bardzo ważne to przepraszanie. Jeśli nakrzyczeliśmy na dziecko "za bardzo", albo nie licząc się ze słowami, powiedzieliśmy za dużo, należy przeprosić. My zawsze w takiej sytuacji przepraszamy. "Przepraszam, byłam zdenerwowana, powinnam inaczej z Tobą porozmawiać.". Skutkiem tego oni też potrafią przeprosić gdy przesadzą. Zdarza im się, oczywiście. W końcu dopiero się uczą własnych granic. Pamiętamy również by przeprosić siebie nawzajem, przytulić się, by wiedzieli, że nadal jesteśmy razem, że się kochamy. To jest bardzo istotne. Dla dzieci to jest komunikat "to że ludzie się kłócą lub zdenerwują na siebie nie oznacza, ze kończą relację.". Dzięki temu wiedzą również, że kochamy całościowo, niezależnie od tego czy aktualnie podoba nam się ich zachowanie czy nie.
Nie chce w tym poście powiedzieć, że powinniśmy w życiu kierować się uczuciami i emocjami. Nie. Zdecydowanie to rozum powinien być tym decyzyjnym. Jednak uczucia są częścią nas. Są potrzebne. Musimy sobie na nie pozwolić, nauczyć się je wyrażać tak, by nie krzywdzić innych. Bardzo bym chciała by moi chłopcy potrafili nadal być wrażliwi, potrafili rozpoznawać swoje uczucia i znajdować ich przyczyny. Dopiero wtedy będą naprawdę dojrzałymi , spójnymi osobami.

sobota, 16 lutego 2019

Zmiany, zmiany, zmiany...

"Nadeszła wiosna, świergocą ptaki (...)"
Ups, to dopiero połowa lutego. Jednak w naszym mieście dziś 15 stopni. Wyciągnęliśmy lżejsze kurtki, a mnie się włączają wiosenne porządki. Jest mi jakoś lekko na duszy...
Od wczoraj ważę przynajmniej kilka setek kilogramów mniej.
Bo od wczoraj nie jesteśmy już właścicielami marki pieluszkowej.
Po ponad 7 latach pora była na kolejny krok. Wiele osób mnie pyta: nie żal Ci? Przecież to prawie jak wasze dziecko.
Więc odpowiadam : nie żal. Nie do końca zgadzam się w porównanie z dzieckiem  bo to tylko firma, marka. Bo to wprawdzie wiele lat pracy i serca , ale z drugiej strony właśnie coś przemijalnego. A jak ktoś się bardzo upiera na porównanie do dziecka to mogę odpowiedzieć tak: dzieci trzeba umieć puścić w świat 

Dlaczego puściliśmy w świat tyle lat pracy? Bo na modlitwie coraz częściej mi to przychodziło do głowy. Bo Pan Bóg powolutku, krok po kroku, prowadził mnie do tej decyzji. Bo słyszałam w sobie "puść to, zostaw. Mam dla Ciebie teraz inny, lepszy plan".
Bałam się. Długo się bałam. Bo zostaniemy bez jednego źródła dochodu, bo nie będę miała bezpieczeństwa pod tytułem "przecież też pracuję", bo co powie świat. Ale Bóg jest dobry i zabierał te lęki.
Najpierw chciałam po prostu zamknąć działalnośc. Jednak szkoda mi było... I tu pojawiła się osobą, z zewnątrz, znajoma z internetu, która SAMA napisała "jak nie masz czasu to sprzedaj markę". Sprzedaj? To tak można? Ale jak? Gdzie? Za ile? Czy to się opłaci? Czy ktoś kupi? A jeszcze VAT, a jeszcze podatek, a może lepiej nie?
Wychodzenie ze strefy komfortu nie jest łatwe. Jednak głos w sercu był donośny  po jednej modlitwie po prostu siadłam i napisałam ofertę. Po kolejnej wrzuciłam "na próbę" w jedno jedyne miejsce w internecie. Po godzinie miałam juz kilka zapytań. Pierwsze od osoby która się zdecydowała... Całość potrwała 2-3 tygodnie. I już.
Co czuje? Jestem szczęśliwa. Bo wiem, że poszła w dobre ręce, że będzie rozwijana, że kolejna osoba włoży w nią serce. Że moje lata wysiłków nie poszły na darmo. Czuje się też wolna. Czuje, że nie będę musiała wyrywać czasu rodzinie, mówić synowi "poczytamy później bo muszę paczkę zapakować", "nie wyjdziemy teraz bo będzie kurier" etc. Mam ogrom radości i wdzięczności w sobie. Czuje się obdarowana, przeprowadzona przez ten czas "za rękę".
Co dalej? Jeszcze tylko kilka formalności, które głównie spadają na mojego męża i...nic. Nie planuję. Chce być bardziej tu i teraz, mieć więcej czasu i energii dla rodziny, więcej momentów na czytanie książek, na pisanie bloga, na robienie lal, na spacery, na modlitwę, na bycie dla innych. Na życie.
To nie jest tak, że firma ograniczała mnie całkowicie. Że była czymś złym. Nie. Była dobrem, była potrzebna naszej rodzinie w danym czasie. A ten czas właśnie się zakończył.
Mam takie poczucie, że warto podejmować trudne, niepopularne decyzję. Iść pod prąd. Zgodnie z własnym sumieniem.
*Zdjęcie z synem numer dwa, jeden z efektów firmowej pracy 

piątek, 18 stycznia 2019

Randka.

Długo się wahałam czy pisać na ten temat. Czy wklejać ten post... Zaryzykuję.
Cała Polska ostatnio żyje tragedią w Gdańsku i kwestią WOŚP. Zupełnie nie rozumiem dlaczego tyle osób łączy te dwie sprawy. Zginął człowiek. To zawsze jest tragedią. Akurat podczas finału WOŚP. Ale mogło się to zdarzyć w zupełnie innym miejscu.. Nie chcę pisać na ten temat. Nie dlatego, że nie mam swojego zdania. Lecz dlatego, że w internecie jest już napisane chyba wszystko w tej sprawie i odmienione przez wszelkie przypadki... W związku z tym chcę wam opowiedzieć coś innego...
Dwa dni temu mieliśmy miesięcznice ślubu. W związku z tym, że mamy w tym roku 10 rocznicę, mój mąż zaproponował, byśmy co miesiąc świętowali i wychodzili na randkę. Jest to możliwe, gdyż nasz najmłodszy bez większych problemów odnajduje się pod opieką babć/dziadków/cioć. Poza tym wieczorem i tak śpi.
Więc wyszliśmy. Sami. Pierwszy raz od blisko 3 lat, zupełnie sami, bez nikogo pod pachą.  Na łyżwy... Jeździłam po raz pierwszy od ..10 lat. Bo zawsze ciąża/noworodek.. Było cudownie. Fantastycznie. Po godzinie jazdy zmęczeni wsiedliśmy do auta. Mąż zaproponował ciasto. Ale późno, wokół żadnej kawiarnii. Może jednak lepiej coś zjeść, napić się soku? Zjechaliśmy do KFC. Przed wejściem podszedł do nas bezdomny. Z zasady nie dajemy pieniędzy na ulicy, ale nigdy nie odmawiamy jedzenia. Zaprosiliśmy go na kolację. Gdy mój mąż zamawiał posiłek, ja próbowałam przekonać pana, by wszedł do środka. Nie udało mi się. "Wie Pani ja chleje, ja tu żebrze, i tak mnie wywalą, ja tylko proszę o coś do jedzenia". Zjedliśmy razem na zewnątrz. Przy okazji okazało się, że pan ma ropiejącą nogę. Zadzwoniłam do domu brata Alberta chociaż "ja mam wilczy bilet na 3 miesiące, nie będą mnie chcieli". Dowiedziałam się, że warto podjechać do szpitala. I że przyjmą go potem, znają go oczywiście. Ale nie może pić.
Był wstawiony. Owszem. Ale chciał spróbować. Może ten ból nogi, może głód, coś sprawiło, że w tym momencie był gotowy, by wrócić.
W szpitalu obsłużono nas bardzo szybko... Wręcz wyjątkowo  Trochę przepychanek gdzie mamy się udać, próba scedowania na innych, ale zaparłam się, że nie wyjdziemy bez opatrzenia nogi. Niektórzy lekarze patrzyli z uśmiechem, inni pokpiwali. Gdy mój mąż zaniósł plecak bezdomnego do zabiegowego usłyszał "jak się pan tak przejął to może weźmie pan tego bezdomnego do domu, co?" . Odpowiedział "Do domu nie, ale na ulicy nie zostawię. Już dzwoniliśmy do domu brata Alberta, czekam tylko aż pan mu najpierw pomoże z nogą".
W czasie opatrywania mój mąż odwiózł mnie do domu, bo Franek mógł się już budzić na jedzenie. I wrócił, by odwieźć bezdomnego tam gdzie obiecaliśmy. "A przyjmą mnie? Naprawdę? Ale jak ja tam dotrę?... Zawieziecie mnie?" Pewnie.
Dla mnie ta sytuacja to... oczywistość. Nie pierwsza i , mam nadzieje, że nie ostatnia...
Nasza randka była wyjątkowa...
Nie chciałam o tym tu pisać.. Napisałam, bo to jest moje zdanie na temat, który aktualnie toczy się po kraju... Zamiast dyskutować, przerzucać się argumentami, rób dobro. Tam gdzie jesteś. W tym momencie. Zamiast nienawiści, fali hejtu. Nie wspieraj czego nie popierasz. Nie obrzucaj błotem drugiego. Czyń dobrze. Kochaj. Zostaw świat choć odrobinę lepszym niż go zastałeś.

*Zdjęcie z łyżew, robione mężem 

poniedziałek, 31 grudnia 2018

Stary Rok, Nowy Rok.



Ostatni dzień roku. Spływają do mnie miłe życzenia od znajomych i rodziny, ludzie świętują, czekają na północ...
Uświadomiłam sobie dziś, że jestem gdzieś zupełnie z boku. Dzisiejszy dzień jest dla mnie po prostu kolejnym czasem danym i...zadanym. Bym przekraczała siebie. Bym podnosiła się po kolejnym upadku. Bym dawała dobro. W tle słyszę już pierwsze fajerwerki, lecz moje myśli krążą wokół zupełnie innych spraw.
Część mojego serca jest z przyjaciółką, która dziś w szpitalu czeka na przywitanie małej Marysi (już lada chwila...)... A ja czekam z nią. Wiele myśli krąży wokół Francia, który ostatnie dni miał gorączkę ponad 40 stopni i który wreszcie wraca do zdrowia. Przeżyłam ogrom stresu, niepokoju... Jedyne co mnie ratowało i pomagało zachować spokój to sznurkiem odmawiane Zdrowaś Maryjo, przeplatane z aktami strzelistymi, oraz kilka osób, które wręcz były ze mną na gorącej linii. Podpowiadały, modliły się, przesyłały dobre słowa. Mam w sobie ogrom wdzięczności wobec tej sytuacji, która znów pokazała mi, ze nie jestem sama. I że Pan Bóg często przychodzi w drugim człowieku...
Część mnie wspomina dzisiejszy dzień, który w większości spędziliśmy na robieniu makiety torowej. Wszyscy. Było to duże wyzwanie wymagające cierpliwości, wyrozumiałości, odpuszczania (nie musi być idealnie powtarzałam sobie w duchu). Przed nami jeszcze pewnie kilka dni spędzonych nad tym projektem i mimo iż, jest to wymagające, to jednak daje dużo radości. 
Kilka myśli biegnie do męża, który usypia jeszcze dwójkę na górze. Powoli planuje nasz wieczór, który pewnie nie będzie się wiele różnił od pozostałych, a jednak, dla mnie będzie wyjątkowy, bo z nim. 
A gdzieś zupełnie w dal staram się zrzucić myśli o tym co niepoukładane, co trzeba jeszcze posprzątać, pozmieniać. Przyjdzie czas i na nie, teraz pora na oddech.
Ten dzień, tak dobry, pełen ciepła, nie jest dla mnie zupełnie przełomowy. Nie mam żadnych nowych postanowień. Nie robię dziś podsumowań i nie planuję. Chcę po prostu , jak co dzień, być wdzięczna za czas, który dostałam. Za ludzi, których Pan Bóg stawia na mojej drodze. Za ciasto, które podrzucił teść, a upiekła teściowa. Za rozmowę telefoniczną z przyjaciółką. Za ciepłą herbatę, którą podsunął mi rano mąż. Za pyszną pizzę, którą dziś zrobiłam, i która zniknęła w mgnieniu oka. Za sukienkę, która dziś przyszła i która będzie idealna na roczek Frania. Za szydełkowego królika, którego moja kolejna przyjaciółka wydziergała dla najmłodszego na urodziny. Za to, że zaraz będę mogła w spokoju iść na modlitwę i przytulić się do Jezusa. 
Jeśli miałabym czegokolwiek życzyć to życzę Wam i sobie, byśmy każdy dzień potrafili przeżyć jakby był ostatnim. Nie tylko ostatnim w roku, ale ostatnim tu na ziemi..

poniedziałek, 24 grudnia 2018

Wigilia


Mieliśmy plany na wigilię. Mieliśmy jechać do mojej rodziny. Upiekłam ciasta, zrobiliśmy sałatkę jarzynową i ogarnęliśmy jako tako dom. Przygotowaliśmy serca idąc do spowiedzi. Ubraliśmy choinkę, małą, bo po świętach wyjeżdżamy, a święta też głównie w odwiedzinach.
Dwa dni temu Franek dostał małej gorączki, ale idzie mu ząb. Wczoraj było w miarę, stan bardzo podgorączkowy, przy zębie norma. Rano też podgorączkowy, bez problemu jedziemy na wigilię tak jak planowaliśmy. Na 16. O 13.50 Franek wstal z drzemki. 38,5 kaszel, katar. Szybka decyzja: zostajemy w domu. Zadzwoniłam do teściowej, która mieszka dwie ulice od nas, gdyż rano oferowała, że w razie czego ma gołąbki z kaszą. Teściowie na gorąco zmienili plany i postanowili , przed Wigilia na którą jechali, przyjechać do nas na półtorej godziny. Objechałam sklepy, wszystko zamknięte. W końcu trafiłam do żabki i ubłagałam panią by mnie jeszcze obsłużyła (zamykali już). Wróciłam z mrożonymi uszkami, barszczem w kartoniku i pierogami w dużej ilości.
Mąż w między czasie nakrył stół z chłopakami. Uwinęliśmy się w godzine. O 15 przyjechali teściowie. Pomodliliśmy się. 7latek przeczytał fragment Pisma świętego. No dobra, dukał trochę i się zacinał bo a) stres, b) nie miał kiedy poćwiczyć. Więc gdy doszedł do b... Brze... Brzemie... 5 latek wtrącił "w ciąży była"! Brzemienna.
Złożyliśmy sobie życzenia. Było wzruszenie i kilka łez otartych kantem dłoni. A potem te uszka i barszcz kupny, a jednak całkiem smaczny. Pyszne gołąbki teściowej. Potem aniołek zasypał nas prezentami. Dzieci na długo zatopiły się w zabawie, a my kolędowaliśmy...
Było zupełnie inaczej niż planowałam. A jednak. Maryja też nie planowała rodzić w stajni. Wśród siana , niedaleko zwierząt, bez pomocy drugiej kobiety, akuszerki. A Jezus narodził się właśnie tak: ubogo , po ludzku "w złym czasie". Dziś znów się rodzi, na nowo. W naszej rodzinie, w naszych sercach, w każdym człowieku. Namacalnie mogłam dziś sprawdzić co jest najważniejsze w Świętach. Nie te uszka, nie barszcz i wielka choinka.. Bycie razem i wspólne czekanie na przyjście Naszego Boga.
Życzę Wam, by w centrum Waszego świętowania był Jezus, Wielki Bóg w maleńkim dziecku, który chce przyjść do każdego z nas...



piątek, 14 grudnia 2018

Adwent

Mam w ostatnim czasie takie wrażenie, że adwent przecieka mi przez palce. Codzienność pochłania mnie, mnogość obowiązków i zobowiązań zabiera czas i zupełnie nie mam kiedy skupić się na czekaniu. Ostatnie dni to bieg przez płotki i pasmo porażek w moim odczuciu. Bo zabrakło zrozumienia i cierpliwości do któregoś dziecka, bo nie zrobiłam tego co zaplanowałam, bo pierniczki wciąż nie upieczone, bo zmęczenie przesłania mi widoki. Taka się czułam stłamszona. We wnętrzu poczułam jakąś zgryźliwość. I taki nawet wyrzut: że jak to ten adwent taki przeze mnie zaniedbany? I mały żal do Pana Boga, że ciemność na modlitwie też nie ułatwia.
A dziś poszłam pogadać wieczorem do starszaków. Na spokojnie potulić i spędzić chwilę tylko z nimi... Nagle rozmowa zmieniła kierunek ze szkoły i kolegów na życie, śmierć i Pana Boga..

Antoni: Jakbyś umarła mamo to będę prosił Pana Boga żebym po śmierci poszedł od razu do nieba, żeby się z Tobą szybciej spotkać.
Ja: ja też proszę Pana Boga byśmy wszyscy poszli od razu do nieba. Trzeba się starać. Antek: ja się staram. Tylko czasami mi nie wychodzi
Ja: mi też czasami nie wychodzi  a nawet często.
Antek: ale Bóg jest dobry wiesz? On nam wszystko wybacza. Musimy się tylko spowiadać i już..
I tyle w temacie. Bóg dziś przyszedł do mnie w mądrości dziecka 






*Na zdjęciu kwiatek, który dostaliśmy od znajomych. Ponoć nie kwitnie w domowych warunkach. U nas zakwitł. Taki mały cud codzienności. 

Macierzyństwo

Wczoraj mój pierworodny skończył 11 lat. 11 lat mojego macierzyństwa. Impreza urodzinowa (głównie dla rodziny) była w sobotę. Tort, życzenia...