czwartek, 21 lutego 2019

O uczuciach i emocjach.

Pamiętam taką sytuację. Usypiam Józia na rękach. Jak zawsze. Ale robię to już półtorej godziny. A on wije się, wyrywa, trze oczy, krzyczy, płacze. Czuję jak mój kręgosłup mówi dość. Jestem już w zaawansowanej ciąży, Malusi Franuś uciska mnie od środka. Ból wyciska łzy. Najchętniej oddałabym to usypianie mężowi, ale nie ma go, wyjątkowo, musiał nadrobić coś w pracy. Czuję złość. Już wiem, że osiągnęłam swoją granicę wytrzymałości. "Cicho bądź, zbudzisz wszystkich" syczę przez zęby. Już wiem, że zaraz wybuchnę, że ta złość, połączona z bólem i zmęczeniem owija się wokół mnie. Już wiem, że nie ma szans, te uczucia są, są zbyt mocne. Wkładam Józka do łóżeczka i wychodzę. Gryzę ręce, rzucam poduszką, tupię. Piszę do męża " nie dam rady, nie mam siły, wracaj." Biorę kilka głębokich wdechów. Dopiero wtedy jestem w stanie pójść do pokoiku i znów wziąć Józia na ręce. W końcu zmęczony zasypia.
Czy jestem złą matką? Nie. Jestem po prostu człowiekiem.
Nam mamom czasem wydaje się, że powinnyśmy być idealne. Bez skazy. Że nie mamy prawa do złości, zdenerwowania. Matka idealna to przecież matka która potrafi zawsze zapanować nad każdą złą emocją.
I tu jest pierwszy błąd myślenia. Nie ma złych emocji. Są emocje, uczucia negatywne. Nie złe. Negatywne. One są po coś. Są naszym barometrem. Są częścią nas. Są... potrzebne.
Tłumiona złość wybucha po czasie kilka razy mocniej. Jest nie do opanowania. Złość, którą rozpoznamy , w pewien sposób pokazuje nam naszą granicę wytrzymałości. Jest takim znakiem stopu: zatrzymaj się.
Wydaje mi się, że jestem całkiem dobrą mamą. A na pewno najlepszą dla własnych dzieci. Kocham, troszczę się, dbam, rozmawiam, spędzam czas. Śmieję się w głos, wygłupiam. Podnoszę głos. Pozwalam sobie być autentyczną.
Kiedyś, gdy dopiero zaczynałam być mamą, bardzo tłumiłam część emocji. A gdy one wybuchały nie byłam w stanie już nad nimi zapanować, rozsądnie je okazać. Potem urodził się drugi syn i czułam się koszmarnie. Rozdarta między ciągłym zaspakajaniem potrzeb i emocji własnych synów zepchnęłam samą siebie w kąt. Starałam się wypierać wszystkie negatywne uczucia myśląc, że skoro czuję złość, gniew, żal to nie dorastam do roli mamy. A potem te uczucia buchały ze mnie i wszyscy obrywali rykoszetem. Przeczytałam wtedy taką bardzo dobrą , krótką, zwięzłą książkę "kiedy Twoja złość krzywdzi dziecko". To było jak Eureka: ja mam prawo się zdenerwować! Mogę być niezadowolona! Nie muszę być zawsze spokojna i z uśmiechem na ustach. Nawet jak mi dziecko wywróciło komodę, wyrwało rękę tuż obok ruchliwej ulicy, popchnęło po raz któryś brata...
Od tej pory mam z tyłu głowy, że uczucia są dobre. Ważne. Że nie mogą one decydować o moim zachowaniu, ale są potrzebne, bym lepiej rozumiała siebie!
Staram się tego samego uczyć moje dzieci. Zreszta mój mąż także 
Dajemy im pole do negatywnych uczuć, akceptujemy ich z całą dozą ich emocji. Jednocześnie uczymy jak można te emocje prawidłowo rozładować. Czasem pomaga pogięcie kartki, albo narysowanie tego co w nas siedzi. Czasem rzucenie poduszką. Łzy, podniesienie głosu. To wszystko nadal jest norma. Jeśli tylko nie krzywdzimy drugiej osoby. Zdarza nam się mówić " rozumiem, że jesteś zdenerwowany, ale jak chcesz tak głośny krzyczeć to idź krzycz u siebie. Ile wlezie."
Czasami za to idealnie działa... śmiech. Gdy widzimy, że dziecko nie może sobie poradzić z emocjami, że bucha, że coś w nim siedzi, że irracjonalnie nic mu nie pasuje, że zaczepia braci, to, gdy nie pomaga rozmowa, zaczynamy je rozśmieszać. Nie skutkuje to zawsze, jednak jeden z naszych synów takim wybuchem śmiechu potrafi wyrzucić trudne emocje. Ważna dla nich jest też rozmowa po takiej sytuacji. Bywają dni gdy któryś z synów przychodzi ze szkoły naburmuszony, zaczepia braci, jest ciągle niezadowolony. I dopiero wieczorem mówi " wiesz mamo, miałem taką sytuację w szkolę, było mi tak przykro..". Dzięki temu lepiej poznaje siebie, uczy się co wywołało ten tajfun uczuć w nim.
Jestem osobą temperamentną choć opanowaną. Nie tak łatwo wyprowadzić mnie z równowagi. Jednocześnie znam swoje granice. Bardzo rzadko kłócę się z moim mężem, który jest osobą bardzo spokojną i wyrozumiałą. Jednak też ma swoje czułe punkty  Któregoś razu czując ogrom złości podczas trudnej dyskusji wybiegłam po schodach na górę i z całej siły trzasnęłam drzwiami. Nie jest to najlepszy sposób, ale... pomogło. Jakiś czas później nasz pierworodny bardzo sie zdenerwował. Widziałam, że aż kipi. Wyrzucił z siebie, że jest bardzo niezadowolony, i tupiąc poszedł na górę. A potem trzasnął drzwiami. Odczekałam kilka minut. Zszedł na dół. I mówi: "przepraszam że Ci tak niemiło powiedziałem. I trzaskałem drzwiami. Ale tak się zdenerwowałem...." Spytałam czy pomogło. "tak". Ustaliliśmy na przyszłość, ze jednak lepiej rzucać poduszką, bo nie wiemy ile wytrzymają drzwi 
Całkiem niedawno mieliśmy też inną sytuację. Jechaliśmy autem do znajomego, droga szybkiego ruchu. Mój mąż był zdenerwowany pewną sytuacją, która faktycznie wracała od roku. W pewnym momencie to co mówił zaczęło przekraczać moją granicę. Czułam, że wrę w środku. Ostrzegłam dwa razy "skończ, dłużej nie zniosę. " Skończ, tu jest moja granica". Za trzecim po prostu zaczęłam głośno śpiewać. Chłopcy gruchnęli śmiechem. Atmosfera oczyściła się, przynajmniej częściowo 
Co jest bardzo ważne to przepraszanie. Jeśli nakrzyczeliśmy na dziecko "za bardzo", albo nie licząc się ze słowami, powiedzieliśmy za dużo, należy przeprosić. My zawsze w takiej sytuacji przepraszamy. "Przepraszam, byłam zdenerwowana, powinnam inaczej z Tobą porozmawiać.". Skutkiem tego oni też potrafią przeprosić gdy przesadzą. Zdarza im się, oczywiście. W końcu dopiero się uczą własnych granic. Pamiętamy również by przeprosić siebie nawzajem, przytulić się, by wiedzieli, że nadal jesteśmy razem, że się kochamy. To jest bardzo istotne. Dla dzieci to jest komunikat "to że ludzie się kłócą lub zdenerwują na siebie nie oznacza, ze kończą relację.". Dzięki temu wiedzą również, że kochamy całościowo, niezależnie od tego czy aktualnie podoba nam się ich zachowanie czy nie.
Nie chce w tym poście powiedzieć, że powinniśmy w życiu kierować się uczuciami i emocjami. Nie. Zdecydowanie to rozum powinien być tym decyzyjnym. Jednak uczucia są częścią nas. Są potrzebne. Musimy sobie na nie pozwolić, nauczyć się je wyrażać tak, by nie krzywdzić innych. Bardzo bym chciała by moi chłopcy potrafili nadal być wrażliwi, potrafili rozpoznawać swoje uczucia i znajdować ich przyczyny. Dopiero wtedy będą naprawdę dojrzałymi , spójnymi osobami.

sobota, 16 lutego 2019

Zmiany, zmiany, zmiany...

"Nadeszła wiosna, świergocą ptaki (...)"
Ups, to dopiero połowa lutego. Jednak w naszym mieście dziś 15 stopni. Wyciągnęliśmy lżejsze kurtki, a mnie się włączają wiosenne porządki. Jest mi jakoś lekko na duszy...
Od wczoraj ważę przynajmniej kilka setek kilogramów mniej.
Bo od wczoraj nie jesteśmy już właścicielami marki pieluszkowej.
Po ponad 7 latach pora była na kolejny krok. Wiele osób mnie pyta: nie żal Ci? Przecież to prawie jak wasze dziecko.
Więc odpowiadam : nie żal. Nie do końca zgadzam się w porównanie z dzieckiem  bo to tylko firma, marka. Bo to wprawdzie wiele lat pracy i serca , ale z drugiej strony właśnie coś przemijalnego. A jak ktoś się bardzo upiera na porównanie do dziecka to mogę odpowiedzieć tak: dzieci trzeba umieć puścić w świat 

Dlaczego puściliśmy w świat tyle lat pracy? Bo na modlitwie coraz częściej mi to przychodziło do głowy. Bo Pan Bóg powolutku, krok po kroku, prowadził mnie do tej decyzji. Bo słyszałam w sobie "puść to, zostaw. Mam dla Ciebie teraz inny, lepszy plan".
Bałam się. Długo się bałam. Bo zostaniemy bez jednego źródła dochodu, bo nie będę miała bezpieczeństwa pod tytułem "przecież też pracuję", bo co powie świat. Ale Bóg jest dobry i zabierał te lęki.
Najpierw chciałam po prostu zamknąć działalnośc. Jednak szkoda mi było... I tu pojawiła się osobą, z zewnątrz, znajoma z internetu, która SAMA napisała "jak nie masz czasu to sprzedaj markę". Sprzedaj? To tak można? Ale jak? Gdzie? Za ile? Czy to się opłaci? Czy ktoś kupi? A jeszcze VAT, a jeszcze podatek, a może lepiej nie?
Wychodzenie ze strefy komfortu nie jest łatwe. Jednak głos w sercu był donośny  po jednej modlitwie po prostu siadłam i napisałam ofertę. Po kolejnej wrzuciłam "na próbę" w jedno jedyne miejsce w internecie. Po godzinie miałam juz kilka zapytań. Pierwsze od osoby która się zdecydowała... Całość potrwała 2-3 tygodnie. I już.
Co czuje? Jestem szczęśliwa. Bo wiem, że poszła w dobre ręce, że będzie rozwijana, że kolejna osoba włoży w nią serce. Że moje lata wysiłków nie poszły na darmo. Czuje się też wolna. Czuje, że nie będę musiała wyrywać czasu rodzinie, mówić synowi "poczytamy później bo muszę paczkę zapakować", "nie wyjdziemy teraz bo będzie kurier" etc. Mam ogrom radości i wdzięczności w sobie. Czuje się obdarowana, przeprowadzona przez ten czas "za rękę".
Co dalej? Jeszcze tylko kilka formalności, które głównie spadają na mojego męża i...nic. Nie planuję. Chce być bardziej tu i teraz, mieć więcej czasu i energii dla rodziny, więcej momentów na czytanie książek, na pisanie bloga, na robienie lal, na spacery, na modlitwę, na bycie dla innych. Na życie.
To nie jest tak, że firma ograniczała mnie całkowicie. Że była czymś złym. Nie. Była dobrem, była potrzebna naszej rodzinie w danym czasie. A ten czas właśnie się zakończył.
Mam takie poczucie, że warto podejmować trudne, niepopularne decyzję. Iść pod prąd. Zgodnie z własnym sumieniem.
*Zdjęcie z synem numer dwa, jeden z efektów firmowej pracy 

Macierzyństwo

Wczoraj mój pierworodny skończył 11 lat. 11 lat mojego macierzyństwa. Impreza urodzinowa (głównie dla rodziny) była w sobotę. Tort, życzenia...