czwartek, 30 listopada 2017

Piąta ciąża.

Podejrzewałam to już kilka dni wcześniej.
24.04 zrobiłam test. Dwie kreski. Wielka radość. Myśli typu "ojej, półtora roku różnicy, czy damy radę?" zgoniłam w kąt.  Stwierdziłam, że martwienie się na zapas nic nie da.
Chciałam wykrzyczeć całemu światu, że będziemy mieć dziecko. Radość. Nie do końca zrozumiana przez część rodziny i otoczenia. Bo jak można pragnąć piątego dziecka? i to z tak małą różnicą? Trochę zawodu, trochę poczucia jakby świat uważał, że piąte jest mniej wartościowe niż pierwsze czy drugie. A potem radość chłopców, pytania "ale naprawdę? Nie żartujecie? ale super!".
To wszystko było już całkiem dawno temu. Aktualnie kończę 36 tydzień ciąży. Za tydzień maluch będzie już donoszony. Kompletnie nie wiem kiedy to minęło. Zatrzymałam się na etapie tego testu ciążowego. Codzienność, bieg, nawał zajęć i obowiązków sprawiło, że sam czas ciąży przeleciał mi przez palce. Maluch w brzuchu też jakoś nie daje o sobie pamiętać. Rusza się niewiele, jakby delikatnie, jakby nie chciał przeszkadzać. 
Jestem nieprzygotowana. Ubranka wciąż nieodebrane od znajomych (oprócz kilku sztuk). Torba do szpitala nie spakowana, nie kupione pampersy na pierwsze dni, ani kosmetyki. Przewijaka brak, kołyska schowana na antresoli. Jakby ciągle było jeszcze dużo czasu.
I  jestem też gotowa. Czekam każdego dnia na ten moment w którym przytulę nowe życie. W kącie stoi nowy fotelik, bo stary już przeterminowany. Chusty czekają na półce by nosić. Przyjaciółka pożyczyła mi kombinezon i zrobiła uroczą czapeczkę na szydełku. Zwiedziłam oddział w szpitalu, który jest najbliżej nas. Wyciągam dziś z szafki liście malin do picia. Umówiłam się z położną na wizytę by ustalić plan porodu. W nocy budzę się i cieszę, gdy czuję jakieś skurcze. Bo każdy przybliża nas do SPOTKANIA.
Z jednej strony codzienność gna i człowiek zapomina, że to już, zaraz. Z drugiej cała nasza rodzina jest w gotowości, każdy z nas wie. I choćby maluch przyszedł na świat dziś niczego by mu nie brakowało. Zastałby dom otwarty, pełen miłości, niecierpliwie oczekujący kolejnego członka rodziny.
Usypiałam wczoraj Szymka. Nagle odwraca się do mnie i mówi "Może ja pogłaszczę brzuszek to mnie brat kopnie?. "Próbuj". Głaszcze, głaszcze, czeka. Nachyla się do brzucha i szepcze "Cicho, to ja Szymon, Twój brat. Cześć, ja tu jestem i czekam".
No więc czekamy. Zupełnie inaczej niż za pierwszym razem, jakże jednak bardziej świadomie i niecierpliwie. A, że przed nami Adwent to ten czas oczekiwania ma jeszcze inny wymiar. I jest tym bardziej niezwykły.
 

piątek, 24 listopada 2017

Rozmowy w między czasie

Kilka dialogów z dziś , z moim niespełna czterolatkiem
1. Szymon pakuje mi się na kolana i mówi: ja jestem lekki. Jak pióreczko. Sama tak mówiłaś. Nie zgniotę nóg dzidziusia. No to siadam.
2. Ja: Szymon, wiesz że dzidziuś się niedługo urodzi?
Sz: wiem, w końcu niedługo będzie zima.
ja: a cieszysz się?
Sz: No tak, tylko muszę naprawić swoje nogi.
Ja: ???
Sz: No bo mi w kościele nie działają i chcę na ręce, a jak będzie dzidziuś to już się tak nie da.

3. Szymon rozpakowuje śniadaniówkę i mówi: Widziałaś co na podwieczorek? Rogalik. To chyba za pasowanie. Taka okazja...

:)

poniedziałek, 20 listopada 2017

Bałagan.

Stosy ubrań do poskładania, niepoliczalne ilości skarpetek (zazwyczaj pojedynczych, podejrzewam czasami, że nasza pralka żywi się skarpetkami), kosze pełne rzeczy do wyprania. Talerzyki deserowe i plastikowe (w zastawie mamy w sumie coś ok 35-40 szt), kubeczki i sztućce. Oraz buty. Cały wiatrołap pełen kozaków, adidasów, korków, klapek ect. Wieszaki uginające się od kurtek (cienkich i zimowych) oraz swetrów i polarów.
Niektórzy pytają nas co zmieniają kolejne dzieci. I trudno nie odpowiedzieć, że najbardziej zmieniają... ilości.
Jestem minimalistą. Uważam, że lepiej mieć mniej niż więcej. A jednak nawet to mniej pomnożone przez 6-7 osób to zdecydowanie dużo. Matematyka jest nieubłagana :)
Jak sobie z tym radzimy?
Pralka 8 kg + suszarka mechaniczna- średnio dwa razy na dzień.
Zmywarka, oczywiście większa, średnio 2 razy na dobę.
Duża szafa na buty. I szafka na te bieżące, aktualnie używane. I mnóstwo wieszaczków na przedpokoju. I ktoś kto codziennie te buty i kurtki jakoś ogarnie (Tak się składa dziwnym trafem, że najczęściej jestem to ja. :) Ale nasz czterolatek radzi sobie prawie tak samo dobrze w tym temacie, więc wg rozpiski 2 razy w tygodniu ma dyżur wiatrołapowy. ;) ).
A teraz sedno, clue całości: to jest naprawdę nieistotne. Świetnie, wręcz fantastycznie, gdy całe czyste pranie jest na półkach, a brudnego prawie nie ma. Gdy to, co można jest schowane do szafy, a buty poukładane na półkach. Idealnie, gdy naczynia są umyte, a pusta zmywarka oczekuje na nowe. Ład i porządek. I powycierany, pusty stół. Ale to  nie jest cel naszego życia. Rodzina nie jest szczęśliwsza, gdy wszystko jest na swoim miejscu. Tak naprawdę, to zyskuje na tym głównie moje poczucie estetyki. Nauczyłam się odpuszczać. Przyjmować, że choćbym robiła 24 h na dobę to i tak nie osiągnę idealnego porządku. Wolę jednak, byśmy mogli na spokojnie pobyć razem, pograć, porozmawiać, pójść na spacer, niż ciągle zaganiać rodzinę do sprzątania.
Mamy zasadę: w sb sprzątamy. I wtedy każdy wie co ma robić. Oczywiście i w tygodniu istnieje rozpiska z obowiązkami, której się trzymamy. Nauczyłam się jednak, że czasami zamiast dążyć do bycia idealną panią domu lepiej odpocząć, poczytać książkę, napić się ciepłej kawy i zadbać też o siebie. :)

sobota, 18 listopada 2017

O spotkaniu z Przyjacielem.

Są takie dni, gdy wkrada się w moje życie melancholia. Gdy coś przygniata mnie w środku, budzi się tęsknota, niezadowolenie z siebie.
Jesień, pochmurno, wieje wiatr, a we mnie mnóstwo ciążowych hormonów- to sprzyja tym chwilom "beznadziei".
Tak było i wczoraj. Moje poczucie własnej wartości poleciało na łeb na szyję. Józik z gorączką, ja całe dnie w domu. Nadeszły myśli o tym, że moje życie od wielu lat to pasmo przewijania, karmienia, bujania, przytulania, prania, gotowania, zamiatania, wycierania, noszenia toreb z zakupami. Inni robią kariery, inni "coś" znaczą. A ja? Matka polka, kura domowa. I jakoś w takich momentach zupełnie nie przemawia do mnie to, że przecież od lat prowadzę firmę, ani to, że dużo posługujemy, jesteśmy we wspólnocie a ja znajduje czas na różne hobby. Czarna chmura przesłania mi po prostu zdrowy rozsądek.
Na takie chwile nie pomaga ani pyszna herbata, ani kawa, czekolada czy ciasto, szczerze mówiąc nic "co ludzkie" nie jest w stanie ugasić tego we mnie.
Ale mam jeden sprawdzony sposób. Spotkanie z Przyjacielem. Rozmowa z Bogiem.


20 minut medytacji opartej na Słowie Bożym. Otucha, pokój, nawet wtedy, gdy obiektywnie wydaje mi się, że niewiele z tego czasu wyniosłam. A jednak- kończę modlitwę i widzę jakby jaśniej, jakby inaczej. Wiem, że to moja droga.
Wczoraj również zasiadłam, by porozmawiać z Jezusem. I przeczytałam:
"Kto będzie się starał zachować swoje życie, straci je; a kto je straci, zachowa je." Łk 17, 33
Czy trzeba mi lepszego pocieszenia? Większego ukojenia? Mocniejszego zapewnienia o tym, że moja codzienność to wspaniała droga, by nie zachowywać swojego życia, ale spalać się dla innych?

środa, 15 listopada 2017

Dialogi małżeńskie

Cichy wieczór we dwoje. Temat rozmowy schodzi na zbliżający się poród. Początkowo chciałam rodzić w domu, potem okazało się, że nie mogę, a ostatnio, zupełnie niespodziewanie, uchyliła się furtka -napisała położna, która podjęłaby się przyjęcia piątego porodu w domu.
Druga opcja to poród z umówioną położną w szpitalu obok, trzecia to szpital, który jest dalej, ale znany mi już z trzech porodów.

DIALOG:
Ja: I wiesz, nie wiem co robić. Tak chciałam ten domowy, a teraz jakoś więcej pokoju daje mi myśl o szpitalu najbliżej nas. I do niego zdążymy raczej bez problemu...
M: Rozumiem Cię, może gdyby była opcja porodu rodzinnego wcześniej, byłby czas na porządne przemyślenie..
Ja: Czyli też jesteś za szpitalem?
M: No wiesz... w naszej sytuacji poród w szpitalu to jak dodatkowa randka małżeńska na koszt NFZtu, ja bym nie rezygnował ;)

wtorek, 14 listopada 2017

Brystol.

Nasz 6 letni Antoś ma na czwartek przygotować do zerówki prezentację. Dziś wtorek, a prezentacja w powijakach. Winien wszystkiemu jest oczywiście... brak brystolu. Trudno zrobić plakat nie mając na czym. Dziś więc, chcąc -nie chcąc, trzeba było wyruszyć do sklepu papierniczego. Tak się jakoś składa, że mimo mieszkania w dużym mieście najbliższy papierniczy mamy ok 5 km od domu.  Gdy więc cała gromada wróciła z placówek i zjadła zupę stwierdziłam, że jadę po brystol, bo czasu niewiele.
W sumie to miał jechać Mój Małżonek, ale pomyślałam, że to dobry sposób by wyjść SAMEJ z domu. W tej samej chwili Antoś zapytał czy może jechać ze mną. W głowie zapaliło mi się światełko: "czas sam na sam!". Wg psychologów to bardzo ważne by pobyć indywidualnie z dziećmi. Staramy się. Doba niestety nie jest z gumy, więc często pozostaje łapać nam dosłownie momenty: zakupy, tankowanie auta czy wieczorne usypianie.
 "Jasne Antek, tylko szybko, buty na nogi, biegniemy, bo nam sklep zamkną." odpowiedziałam.
Droga minęła nam w korkach. Wizja zamkniętego sklepu była coraz wyraźniejsza. Ale jakoś nie sposób było się tym przejmować. Antoni w aucie opowiedział mi o tym, że dziś odkrył, że rusza mu się ząb. I że dobrze policzył zadanie matematyczne. Usłyszałam również, że w przedszkolu dziś pani opowiadała o św. Faustynie, która "mamo słuchaj... Nie umiała za dobrze pisać, ale i tak starała się pomóc Panu Jezusowi. I wiesz ona była trochę jak Jan Paweł II. Mocno ufała. Bo Jan Paweł II to miał takie powiedzenie. Czekaj... wiem. totus tuus. To znaczy cały Twój".
A potem nie było miejsca do zaparkowania więc musieliśmy biec by zdążyć. Ja z tym wielkim brzuchem, a Antoś przebierając nogami bo po zupie potrzebował do toalety. Ale zdążyliśmy. Kupiliśmy nawet dwa brystole. I piórnik dla najstarszego, bo "mamo, Ignacy mówił, ze mu się zepsuł, zróbmy mu niespodziankę."
I wiecie co? wcale, ale to wcale nie żałuję tego, że nie udało mi się wyjść samej.

niedziela, 12 listopada 2017

Przewrotność.

To była miła, rodzinna niedziela. Wspólna Eucharystia, spacer po parku, plac zabaw, gofry z czekoladą, a na koniec bajka pełnometrażowa, co u nas jest rzadkością. I gdy wieczorem usiedliśmy do kolacji, a ja solennie obiecałam sobie w duchu, że jutro odpoczywam, Szymon zaczął się trząść. Zbladł, zaczął ziewać, chwiać się na krześle. Małżonek stwierdził zmęczenie. Termometr pokazał jednak, że moja intuicja się nie myli- 37.5 stopnia. Tak oto mam na jutro nowe wyzwanie: zawieźć dwójkę do placówek, 12,5 km w jedną stronę, z półtora roczniakiem i czterolatkiem z gorączką. Ale cóż, przeżyliśmy od września dwie ospy, przeżyjemy i to. Muszę tylko trochę intensywniej mówić do brzucha by się tak nie spinał, odpuścił odpoczywanie i wytrzymał jeszcze minimum 3,5 tygodnia do porodu. A skoro dzieci już w łóżkach to idę na modlitwę. Bez zaufania i zawierzenia nie mam szans na pokój serca i siły na jutro :)

sobota, 11 listopada 2017

11 listopada.

Odzyskanie przez Polskę Niepodległości 1918 r. , po 123 latach niewoli.
Wielka radość. Ile wcześniej osób zginęło byśmy mogli żyć wolni. Polska przetrwała dzięki kulturze, dzięki naszemu patriotyzmowi. A 21 lat później kolejna niewola. Która dla nas, Polaków, trwała tak naprawdę 50 lat. Jestem pierwszym rocznikiem , który urodził się w wolnej Polsce, w wolnym kraju.
Wychowywano mnie w miłości do naszego kraju, w odpowiedzialności. Jako harcerka świetnie znam historię zwłaszcza drugiej wojny światowej. Jako mama piątki synów mam w sobie z jednej strony ogromną wdzięczność za to, że żyją oni w wolnym kraju, z drugiej pewność, że nic nie jest dane raz na zawsze. I głęboko w sercu iskierkę obawy, by i oni kiedyś nie musieli iść walczyć. Dlatego właśnie staramy się dbać o nasz kraj na co dzień. Nie uciekamy od obowiązków takich jak np podatki, ani od przywilejów jak głosowanie. Czujemy się odpowiedzialni za to co tu i teraz i wdzięczni tym, którzy się kiedyś nie poddali.

Wczoraj byliśmy na wieczornicy w szkole Najstarszego. Wspólnie śpiewaliśmy patriotyczne pieśni. To takie momenty, w których nie trudno o łzę wzruszenia.
Dziś śpiewaliśmy patriotyczne pieśni w domu. Najstarszy był na zbiórce zuchowej, której tematyka także była związana z dzisiejszą uroczystością.
Staramy się wpoić naszym dzieciom miłość do Ojczyzny. To dla nas ważne.
Ale i radośnie świętujemy tradycyjnie zjadając rogale świętomarcińskie :) (zwłaszcza, że mój maż to Marcin).





piątek, 10 listopada 2017

Gwarne popołudnia i ciche wieczory.

Pewnie niektórzy zastanawiają się jak mogą wyglądać wieczory w rodzinie wielodzietnej- ile to musi być zamieszania, hałasu i czasu by położyć 4 małych dzieci spać.
Otóż wiele zależy od tego o której godzinie zaczyna się dla Was wieczór. U nas najpóźniej o 19.30 zapada kompletna cisza i mamy z mężem czas dla siebie, czas na osobista modlitwę, czas na rozmowy we dwoje i wspólne bycie razem.
I w tym momencie (wiem z doświadczenia) wiele osób robi wielkie oczy. "Ale jak to możliwe?"
Nasze dzieci od pierwszych dni życia wdrażane są w rytm spania od godziny mniej więcej 19. Każde kolejne jakoś naturalnie wpasowuje się w tą sytuację. Są rodzinne rytuały- inne dla noworodka, a inne dla starszaka, które pomagają nam by dzieci poszły wcześnie spać.
Chłopcy wracają ze szkoły i przedszkola razem z tatą, około godziny 16.00.
Zaczyna się wspólne harcowanie. Najpierw jakiś posiłek (mam wrażenie, ze nasze dzieci nigdy nie mają dość jeśli chodzi o jedzenie i po normalnym obiedzie w placówce wciągają w domu drugi, zagryzają podwieczorkiem i najdalej dwie godziny później jedzą kolację ;) ), a potem czas rodzinny.
Odrabianie lekcji miesza się tu z budowaniem z klocków, a czytanie książki z graniem w planszówki. Jest radośnie, raczej nie za cicho i bardzo wesoło. Mamy duży stół rodzinny przy którym toczy się większość życia: jedni składają małe lego, drudzy tną w Uno albo Farmera, najmłodszy wspina się na wszelkie możliwe krzesła i kolana. Bardzo staramy się, by te popołudnia były wspólne, stąd ograniczamy zajęcia dodatkowe do minimum (aktualnie do basenu raz w tygodniu oraz do zbiórek zuchowych w sobotę). Oczywiście zdarza się jakaś kłótnia, krzyki, jasne, w końcu każdy ma swoje pomysły, oczekiwania i swoje emocje z całego dnia. To też czas by opowiedzieć sobie jak nam minął dzień. Gdy jest ładna pogoda, lub gdy poziom hałasu przekracza nasze możliwości to idziemy na dwór: na rower, na spacer, albo pokopać piłkę. Raczej wszyscy, choć ja ostatnio czasami protestuję, gdyż wielkość brzucha nie ułatwia mi takich fizycznych wyczynów ;) Zdecydowanie za to ograniczamy wszelkie bajki  i gry wirtualne (nie mamy telewizora, a na komputerze staramy się bajki odpalać max 2 razy w tyg, raczej w weekend niż w tygodniu.).  Z naszego doświadczenia wynika, że dzieci chętnie korzystają z propozycji wspólnych zabaw i łatwo rezygnują z atrakcji do oglądania.
Punkt 18.00 jest pora kolacji. Krzątanina, wyciąganie talerzyków, nalewanie picia (jest harmonogram, każdy ma swój przydział), robienie stosów kanapek. A po kolacji kąpiel- to temat który najbardziej ogarnia tatuś. Starszaki są zupełnie samodzielne w tej kwestii, młodszym trzeba pomóc, wszystkich za to trzeba poganiać , bo chlapanie w wodzie jest bardzo przyjemne. Gdy już cała czwórka naszych synów jest w piżamkach i ma umyte zęby pora na modlitwę rodzinną. Różną. Każdy ma swoje propozycje. Nie brakuje śpiewu , czytania Pisma Świętego dla dzieci czy podziękowań. Czasem trwa to dłużej, czasem krótko i zwięźle, zwłaszcza gdy widzimy, że już sił brakuje, albo zmęczenie przeważa.
Po modlitwie najmłodszy idzie z tatusiem do swojego pokoju, zasypia bujany na rękach, najczęściej w jakieś 3 minuty. Najstarsi, którzy od tygodnia są w pokoju razem, idą do siebie i czekają na któreś z nas, ja w tym czasie usypiam niespełna czterolatka. Książeczka do czytania to stanowcze must have, potem buziak, okrycie kocykiem, głaskanie. Najczęściej w tym czasie mąż idzie także do starszaków, a ja go potem zmieniam lub nie. Ale wejść na danie buziaka i błogosławieństwo muszę :) Starszakom trzeba chwilę poczytać, wyprzytulać, zamienić kilka zdań. Potem jeszcze chwilę sami sobie czytają, ale najdalej 19.30 i oni śpią w najlepsze :) Zapada błoga, niczym niezmącona cisza. I można posłuchać własnych myśli, pobyć na modlitwie z Panem Bogiem,a  potem cieszyć się swoją małżeńską bliskością, rozmowami, wspólnym filmem. :)

Zapachy dzieciństwa.

Chyba każdy ma takie smaki, które w mgnieniu oka przywołują uczucie bezpiecznego dzieciństwa. Takie potrawy które potrafią poprawić humor w każdej sytuacji. Zapachy, które przemieszczają nas do błogich wspomnień.
Mam ogromną nadzieję, że i nasze dzieci będą miały swoje zapachy dzieciństwa, które przypominać im będą bezpieczną przystań domu rodzinnego.
Całkiem niedawno odkryłam, że moją i mojego męża wspólną potrawą lat dziecinnych są... placki z jabłkami.
Pachnące cynamonem, posypane cukrem pudrem, z dużą ilością rozpadających się w ustach jabłek.


Od tej pory gdy tylko nadchodzi jesień goszczą u nas regularnie.
Chłopcy je uwielbiają, ciężko zrobić ilość odpowiednią dla nas wszystkich. Na szczęście owe placki mają tę niesamowitą właściwość, że wystarczy wkroić więcej jabłek i będzie ich jeszcze więcej.
Przepis z którego je robię jest identyczny jak mojej babci, czyli "na oko". :)
Jakoś ciężko w kuchni używać mi miarki. 
Ale tajemnicą rodzinną są odpowiednio kruche i rozpadające się pod wpływem ciepła jabłka, cynamon oraz duża garść miłości dodana przy ich smażeniu :)



A Wy macie jakieś swoje smaki dawnych lat? 

wtorek, 7 listopada 2017

O przyznawaniu się do winy.

Sytuacja I.
Wieczór po bardzo trudnym popołudniu. Moje zmęczenie przełożyło się na brak cierpliwości. Usypiam średniaki. Siadam na łóżku z książką na wieczorne czytanie i gnębi mnie poczucie winy. Otwieram pierwszą stronę, ale nim zaczynam czytać z moich ust wydobywa się: "Antoś... Przepraszam Cię za moje słowa... Byłam bardzo zdenerwowana... Wcale tak nie myślę. Jesteś fantastycznym chłopcem, wiesz? Kocham Cię. Wybaczysz mi?" I słyszę: "Jasne mamo. Tez Cię kocham. Wybaczam."

Sytuacja II, kilka dni później.
Wieczór po bardzo trudnym popołudniu, trudnym zwłaszcza dzięki Antoniemu. Przemęczenie? Rozdrażnienie?  Skok rozwojowy? przyczyna nie do końca znana...
Kończę usypiać synów średnich, już po czytaniu, buziakach, głaskaniu ect. Średni młodszy śpi. Powoli wstaję z łóżka i idę w kierunku drzwi. Wtem słyszę głos Antka: "Mamoooo... Przepraszam Cię. Zachowywałem się naprawdę fatalnie, nie wiem dlaczego. Wybaczysz mi?". "Synku jasne, już Ci wybaczyłam."



poniedziałek, 6 listopada 2017

Polowanie na odpusty.

Nie wiem czy wszyscy o tym wiedzą, ale w dniach 1-8.11 można uzyskać odpust zupełny lub częściowy za jakąś duszę w czyśćcu cierpiącą. Każdy z nas mógłby śmiało wspomóc w tym czasie osiem dusz, jednak znam realia- raczej rzadko się to udaje.
W tym roku po raz pierwszy dwóch starszaków również mogło zdobyć odpusty zupełne, gdyż są po Pierwszej Komunii Świętej. Wytłumaczyliśmy więc im na czym to polega. Stwierdzili, że spróbują.
Pierwszego listopada najmłodszy wstał z gorączką, więc wiedzieliśmy że wspólna Msza Święta oraz pójście na cmentarz nie wchodzą w grę. Ale udało się na raty (ja po prostu odwiedziłam cmentarz obok parafii). Drugiego wszyscy byliśmy na cmentarzu więc mamy nadzieję, że chociaż odpust cząstkowy się udało zdobyć. Trzeciego był pierwszy piątek miesiąca i z tej okazji Małżonek udał się także na Eucharystię (i na cmentarz parafialny, a co :)). W sobotę odwiedzaliśmy ostatni cmentarz z grobami bliskich.
W niedzielę za to udaliśmy się wspólnie do Kościoła. Wiadomo, z dziećmi bywa różnie, te młodsze się trochę wiercą i kręcą, ale było w normie (normie jak na niespełna czterolatka oraz półtora roczniaka dodajmy.). Po przyjęciu Komunii Świętej ktoś trąca mnie w ramię. Myślę sobie "ani chwili spokoju na modlitwę." Biorę głęboki wdech i patrzę w bok. Ignacy.
"Co tam synku?" pytam. "Odmówiłem już modlitwę w intencji papieża. Pamiętaj, ze musimy podejść pomodlić się na cmentarz. I jutro przecież idę z klasą na mszę i cmentarz to może znowu się uda. Mamo ile my tych dusz uratujemy, mówię Ci!". Rozbroił mnie zupełnie.
W dzisiejszych czasach modne są ponoć polowania na pokemony. U nas jednak wygrywa polowanie na odpusty :).*

* a jako iż jeszcze są trzy dni, to zachęcam z całych sił - kto może niech zawalczy :)

niedziela, 5 listopada 2017

Być razem.

Niedzielne przedpołudnie.
Za nami msza święta. Najmłodszy śpi, reszta gra w carcassone. Wyjątkowo nie mamy konkretnych planów. Siedzę, piję herbatę z miodem i cytryną i myślę,że pora zacząć robić obiad. Naraz mój małżonek szepcze mi do ucha: "a może tak zjemy na mieście?". Robię wielkie oczy, bo jednak rzadko wychodzimy do restauracji. Ale mąż przypomina mi, że ustaliliśmy co miesięczne wyjścia i najwyższa pora je wprowadzić w życie. W sumie kiedy będzie lepszy moment niż tuż po wypłacie? :)
Ruszamy po drzemce Józia. Do najlepszej pizzerii w mieście ( przynajmniej wg internetu :) ). Na miejscu okazuje się że jest wolny ostatni, czteroosobowy stolik. Zmieścimy się jakoś przecież.
Zamawiamy. Cztery pizze, litr wody mineralnej, dwie cole dla dorosłych* (raz się żyje ;) ). Przez cały nasz pobyt obserwujemy kolejkę czekającą na wolne miejsce. Nie myślałam, że tak bywa w dzisiejszych czasach, w centrum dużego miasta, gdzie co chwila jest jakaś knajpa lub restauracja. Tłum dosłownie kłębi się przy wejściu. Mieliśmy szczęście z tym ostatnim stolikiem. Pizza faktycznie pyszna, zniknęła w mgnieniu oka. Dzieci zachowywały się bardzo kulturalnie mało gadając ,a dużo przeżuwając. Nikt nie biegał, nie robił afery, nie krzyczał i nie narzekal. Po zjedzeniu chłopcy udali się do łazienki zmyć z siebie resztki sosu Wszyscy wyszli najedzeni i zadowoleni. Nasze dzieci zdecydowanie lubią dobrze zjeść, potwierdza się, że do serca mężczyzny wiedzie żołądek :)
A po pysznym obiedzie był spacer, zwiedzanie muzeum militarnego (nudziłam się tylko ja ;) ), archeologicznego (tu było na odwrót :D) i plac zabaw. Udało się natomiast zrezygnować z gorących pączków i zachęcić domowym sernikiem do powrotu ;)
Piękna, wspólna, leniwa (jak na nas) niedziela. Syn najstarszy podsumował ją słowami "było po prostu świetnie".

A co było najlepsze? Wcale nie pizza, ani nawet wolne od gotowania :) Najlepsze było to, że spędziliśmy dużo czasu całą rodziną.
Warto wykorzystywać ten czas na bycie po prostu razem. Tyle ile się da, dopóki dzieci chcą, dopóki nasze propozycje wygrywają z kolegami i komputerem. Jak najdłużej.


* doprecyzowując jak często pojawia się u nas tego typu picie/ jedzenie przytoczę fragment rozmowy dwóch najstarszych synów sprzed jakichś 2 tygodni. Ignacy do Antoniego: "Antek a Ty wiesz , że jak będziemy dorośli to będziemy mogli jeść to co chcemy? Dosłownie wszystko." Na co odpowiada Antoni: "no..... nawet będziemy mogli zjeść paczkę chipsów raz w miesiącu".

sobota, 4 listopada 2017

Poranek standardowy.

Pobudka 6.10, przynajmniej według budzika, bo według dzieci może być 5.30.
Ubrać siebie i najmłodszego, gdy w tle słychać: mamo a gdzie są moje szkolne spodnie, mamo nie widzę bluzki, mamo nie ma skarpetek do pary.
Ugotować owsiankę przy okrzykach: ja chcę z bananem, nie lepiej z jabłkami, a ja z dżemem malinowym.
Przygotować śniadanie do trzech śniadaniówek, dopytać o bidony z wodą, sprawdzić czy spakowane są agendy (takie notesy-dzienniczki w naszej szkole i przedszkolu), przypomnieć o nakarmieniu kota.
Potem pozostaje już tylko przewinąć najmłodszego, upakować go w kurtkę, czapkę, buty, przy okazji szukając zagubionych rękawiczek/ polarów/ bluz ect.
I w drogę. Przy dobrych wiatrach 7.15-7.20 można ruszać. No chyba, że ktoś potrzebuje nagle do toalety/ zapomniał umyć zębów/ zapomniał stroju na basen- wiadomo, bywa różnie.
Gdy wszyscy siedzą pozapinani w swoich fotelikach odjeżdżamy.
Pora na modlitwę poranną, którą zaczynamy, gdy tylko uda nam się wyjechać na główną drogę.
Nerwy? Bywają. A jakże. Przecież można by mieć wszystko przygotowane wcześniej, wstać później. Można by było nie robić afer o zakładanie kurtki (najmłodszy oczywiście- nie każda kurtka odpowiada, i każdego dnia ktoś inny może mu ją założyć, taki wiek...).
Ale gdy słyszę z tyłu "mamo pomódlmy się" jakoś wszystkie złe nastroje pryskają jak bańka mydlana.
Dzieci uczą pokory. Czasami dużo lepiej wiedzą co jest naprawdę istotne niż my- dorośli.
Modlitwa. By nie było wypadków, by nikt nie płakał w przedszkolu, by ludzie dobrze przeżyli dzień, by przestało padać, by Józek nie płakał- dziecięce standardy obejmujące cały świat.
I "przepraszam". Często zawstydzające mnie i mój egocentryzm.
Potem rozmowy, przekomarzania, pytania- 12 km drogi daje dużo możliwości.
I gdy w tym pędzie dojeżdżamy na miejsce, przebieramy buty, ubrania, odprowadzamy się do poszczególnym sal jest jeden moment który ściska serce. 
Moment pożegnania. Buziak, błogosławieństwo, "mamo kocham Cię, dobrego dnia".
A potem można już wracać z najmłodszym do domu :)



piątek, 3 listopada 2017

Wspomnieniowo, czyli rozmowa z lutego.

Dialog z synem drugim sprzed 9 miesięcy:

Antoni: Kogo najbardziej kochasz?
Ja: Pana Boga.
Antoni: Ja też. I Ciebie, a Ty?
Ja: Potem tatusia. A potem was czterech.
Antoni: Chyba pięciu.
Ja: Jak pięciu? Policz: Ignacy, Ty, Szymon, Józek, to czterech.
Antoni: No ale jeszcze jakiś dzidziuś.
Ja: Jaki?
Antoni: Ten którego urodzisz.
Ja: To ja jakiegoś urodzę?
Antoni: No tak, mama przecież rodzi dzieci.
Ja: Kiedy?
Antoni: No zawsze!





















A za dwa miesiące... w okolicach urodzin Antoniego przyjdzie na świat ów dzidziuś.

Wieczorem.

Leżę od dwudziestu minut na małym, wąskim łóżku.
Nogi podwinięte, ciążowy brzuch upchany pomiędzy kołdrę, kocyk, maskotki.
Moja ręka wykonuje ruchy góra - dół drapiąc i głaszcząc małe, niespełna czteroletnie plecki.
Nasz wieczorny czas razem. Mój i syna najbardziej środkowego.
Kręgosłup dopomina się o litość, ale nie przyspieszę zamykania niebieskich oczu leżących obok mnie.
Nauka Miłości.
Tak ważna chwila by się zatrzymać i pobyć Razem.
Bezcenna.

Macierzyństwo

Wczoraj mój pierworodny skończył 11 lat. 11 lat mojego macierzyństwa. Impreza urodzinowa (głównie dla rodziny) była w sobotę. Tort, życzenia...