poniedziałek, 31 grudnia 2018

Stary Rok, Nowy Rok.



Ostatni dzień roku. Spływają do mnie miłe życzenia od znajomych i rodziny, ludzie świętują, czekają na północ...
Uświadomiłam sobie dziś, że jestem gdzieś zupełnie z boku. Dzisiejszy dzień jest dla mnie po prostu kolejnym czasem danym i...zadanym. Bym przekraczała siebie. Bym podnosiła się po kolejnym upadku. Bym dawała dobro. W tle słyszę już pierwsze fajerwerki, lecz moje myśli krążą wokół zupełnie innych spraw.
Część mojego serca jest z przyjaciółką, która dziś w szpitalu czeka na przywitanie małej Marysi (już lada chwila...)... A ja czekam z nią. Wiele myśli krąży wokół Francia, który ostatnie dni miał gorączkę ponad 40 stopni i który wreszcie wraca do zdrowia. Przeżyłam ogrom stresu, niepokoju... Jedyne co mnie ratowało i pomagało zachować spokój to sznurkiem odmawiane Zdrowaś Maryjo, przeplatane z aktami strzelistymi, oraz kilka osób, które wręcz były ze mną na gorącej linii. Podpowiadały, modliły się, przesyłały dobre słowa. Mam w sobie ogrom wdzięczności wobec tej sytuacji, która znów pokazała mi, ze nie jestem sama. I że Pan Bóg często przychodzi w drugim człowieku...
Część mnie wspomina dzisiejszy dzień, który w większości spędziliśmy na robieniu makiety torowej. Wszyscy. Było to duże wyzwanie wymagające cierpliwości, wyrozumiałości, odpuszczania (nie musi być idealnie powtarzałam sobie w duchu). Przed nami jeszcze pewnie kilka dni spędzonych nad tym projektem i mimo iż, jest to wymagające, to jednak daje dużo radości. 
Kilka myśli biegnie do męża, który usypia jeszcze dwójkę na górze. Powoli planuje nasz wieczór, który pewnie nie będzie się wiele różnił od pozostałych, a jednak, dla mnie będzie wyjątkowy, bo z nim. 
A gdzieś zupełnie w dal staram się zrzucić myśli o tym co niepoukładane, co trzeba jeszcze posprzątać, pozmieniać. Przyjdzie czas i na nie, teraz pora na oddech.
Ten dzień, tak dobry, pełen ciepła, nie jest dla mnie zupełnie przełomowy. Nie mam żadnych nowych postanowień. Nie robię dziś podsumowań i nie planuję. Chcę po prostu , jak co dzień, być wdzięczna za czas, który dostałam. Za ludzi, których Pan Bóg stawia na mojej drodze. Za ciasto, które podrzucił teść, a upiekła teściowa. Za rozmowę telefoniczną z przyjaciółką. Za ciepłą herbatę, którą podsunął mi rano mąż. Za pyszną pizzę, którą dziś zrobiłam, i która zniknęła w mgnieniu oka. Za sukienkę, która dziś przyszła i która będzie idealna na roczek Frania. Za szydełkowego królika, którego moja kolejna przyjaciółka wydziergała dla najmłodszego na urodziny. Za to, że zaraz będę mogła w spokoju iść na modlitwę i przytulić się do Jezusa. 
Jeśli miałabym czegokolwiek życzyć to życzę Wam i sobie, byśmy każdy dzień potrafili przeżyć jakby był ostatnim. Nie tylko ostatnim w roku, ale ostatnim tu na ziemi..

poniedziałek, 24 grudnia 2018

Wigilia


Mieliśmy plany na wigilię. Mieliśmy jechać do mojej rodziny. Upiekłam ciasta, zrobiliśmy sałatkę jarzynową i ogarnęliśmy jako tako dom. Przygotowaliśmy serca idąc do spowiedzi. Ubraliśmy choinkę, małą, bo po świętach wyjeżdżamy, a święta też głównie w odwiedzinach.
Dwa dni temu Franek dostał małej gorączki, ale idzie mu ząb. Wczoraj było w miarę, stan bardzo podgorączkowy, przy zębie norma. Rano też podgorączkowy, bez problemu jedziemy na wigilię tak jak planowaliśmy. Na 16. O 13.50 Franek wstal z drzemki. 38,5 kaszel, katar. Szybka decyzja: zostajemy w domu. Zadzwoniłam do teściowej, która mieszka dwie ulice od nas, gdyż rano oferowała, że w razie czego ma gołąbki z kaszą. Teściowie na gorąco zmienili plany i postanowili , przed Wigilia na którą jechali, przyjechać do nas na półtorej godziny. Objechałam sklepy, wszystko zamknięte. W końcu trafiłam do żabki i ubłagałam panią by mnie jeszcze obsłużyła (zamykali już). Wróciłam z mrożonymi uszkami, barszczem w kartoniku i pierogami w dużej ilości.
Mąż w między czasie nakrył stół z chłopakami. Uwinęliśmy się w godzine. O 15 przyjechali teściowie. Pomodliliśmy się. 7latek przeczytał fragment Pisma świętego. No dobra, dukał trochę i się zacinał bo a) stres, b) nie miał kiedy poćwiczyć. Więc gdy doszedł do b... Brze... Brzemie... 5 latek wtrącił "w ciąży była"! Brzemienna.
Złożyliśmy sobie życzenia. Było wzruszenie i kilka łez otartych kantem dłoni. A potem te uszka i barszcz kupny, a jednak całkiem smaczny. Pyszne gołąbki teściowej. Potem aniołek zasypał nas prezentami. Dzieci na długo zatopiły się w zabawie, a my kolędowaliśmy...
Było zupełnie inaczej niż planowałam. A jednak. Maryja też nie planowała rodzić w stajni. Wśród siana , niedaleko zwierząt, bez pomocy drugiej kobiety, akuszerki. A Jezus narodził się właśnie tak: ubogo , po ludzku "w złym czasie". Dziś znów się rodzi, na nowo. W naszej rodzinie, w naszych sercach, w każdym człowieku. Namacalnie mogłam dziś sprawdzić co jest najważniejsze w Świętach. Nie te uszka, nie barszcz i wielka choinka.. Bycie razem i wspólne czekanie na przyjście Naszego Boga.
Życzę Wam, by w centrum Waszego świętowania był Jezus, Wielki Bóg w maleńkim dziecku, który chce przyjść do każdego z nas...



piątek, 14 grudnia 2018

Adwent

Mam w ostatnim czasie takie wrażenie, że adwent przecieka mi przez palce. Codzienność pochłania mnie, mnogość obowiązków i zobowiązań zabiera czas i zupełnie nie mam kiedy skupić się na czekaniu. Ostatnie dni to bieg przez płotki i pasmo porażek w moim odczuciu. Bo zabrakło zrozumienia i cierpliwości do któregoś dziecka, bo nie zrobiłam tego co zaplanowałam, bo pierniczki wciąż nie upieczone, bo zmęczenie przesłania mi widoki. Taka się czułam stłamszona. We wnętrzu poczułam jakąś zgryźliwość. I taki nawet wyrzut: że jak to ten adwent taki przeze mnie zaniedbany? I mały żal do Pana Boga, że ciemność na modlitwie też nie ułatwia.
A dziś poszłam pogadać wieczorem do starszaków. Na spokojnie potulić i spędzić chwilę tylko z nimi... Nagle rozmowa zmieniła kierunek ze szkoły i kolegów na życie, śmierć i Pana Boga..

Antoni: Jakbyś umarła mamo to będę prosił Pana Boga żebym po śmierci poszedł od razu do nieba, żeby się z Tobą szybciej spotkać.
Ja: ja też proszę Pana Boga byśmy wszyscy poszli od razu do nieba. Trzeba się starać. Antek: ja się staram. Tylko czasami mi nie wychodzi
Ja: mi też czasami nie wychodzi  a nawet często.
Antek: ale Bóg jest dobry wiesz? On nam wszystko wybacza. Musimy się tylko spowiadać i już..
I tyle w temacie. Bóg dziś przyszedł do mnie w mądrości dziecka 






*Na zdjęciu kwiatek, który dostaliśmy od znajomych. Ponoć nie kwitnie w domowych warunkach. U nas zakwitł. Taki mały cud codzienności. 

niedziela, 2 grudnia 2018

Adwentowy czas.

Adwentowy czas.

Dziś Nowy Rok. Pierwsza niedziela adwentu. Czas na... CZEKANIE. Czekanie na Jezusa.
W ostatnim moim poście położyłam akcent na zaufanie Bogu. Bo wciąż i wciąż wydaje mi się, że to zaufanie nie jest łatwe. Mi go również nadal w wielu kwestiach brakuje. Ciągle na nowo uczę się ufać bardziej i bardziej szukać woli Bożej. Ale prawdą jest, że wiara szlifuje się w trudach, niczym w ogniu. Że to zaufanie nie polega na biernym czekaniu, by Bóg rozwiązał wszystko za mnie. Nie, to zaufanie to robienie po ludzku wszystkiego, co możemy, praca, codzienna walki ze świadomością, że Bóg jest z nami. Że nas wspiera, że możemy się na Nim opierać.
Adwent to dla mnie jeszcze większy wysiłek. Jeszcze silniejsza praca nad sobą. To codzienne wyzwanie i szukanie Boga w codzienności. To zapraszanie Go do mojego życia: do zawożenia dzieci, do gotowania, do zamiatania, do przewijania maluchów, do nocnych pobudek... Każdy mały gest wykonany z miłością to ogromny krok przybliżający mnie do Boga. To sposób na szlifowanie swojego charakteru.
Jestem słabym człowiekiem. Czasem unoszę się gniewem, bywam leniwa, uparta, za dużo mówię, za rzadko milczę i wciąż brakuje mi pokory. Nierzadko marnuję czas zamiast jeszcze rzetelniej zająć się tym co powinnam. Swoim powołaniem. Mężem. Dziećmi. Modlitwą. 
Właśnie dlatego w najbliższych dniach będzie mnie pewnie mniej w internecie , by bardziej być w świecie rzeczywistym.
Zapraszam Was do tego byście adwent przeżyli ze świadomością oczekiwania Jezusa na końcu świata. Do czuwania nie jutro, pojutrze lecz już teraz! 
Konkretnie? Ode mnie tylko dwa punkty.
1. Codzienna modlitwa osobista. Choćby się waliło i paliło, choćby trzeba było przestawić plan dnia, to jednak codziennie, minimum kwadrans.
2. Codziennie zrobienie jednej rzeczy, która będzie "rezygnacją z siebie". Może to być herbata dla małżonka gdy samemu chciałoby się ją dostać pod nos. Ułożenie kolejnej wieży z klocków mimo, iż nie możemy na nie już patrzeć. Ugryzienie się w język gdy może chcemy kogoś obgadać/ ocenić/ powiedzieć coś przykrego... Coś co od nas wymaga....

Idę walczyć  Owocnej walki i dla Was!



*"Wieniec" robiliśmy dzisiaj. Mąż z dwójką strugał deskę, wbijał gwoździe, malował, a potem ozdabialiśmy razem (z akcentem na mnie bo chłopaki uciekły do bajki  ). Prosty, zwyczajny, ale nasz.

środa, 14 listopada 2018

O małżeństwie słów kilka.

Temat specjalny. I nie wiem czy nie będzie w odcinkach. Bo ja o małżeństwie mogłabym książkę napisać  
Jesteśmy z moim mężem po ślubie prawie 10 lat. Zaczęliśmy się spotykać mając lat niespełna 16.
Wiem, że dużo osób uważa, że to takie nastoletnie miłostki, ale ja myślę, że to był ogromny dar. Wspólny etap dojrzewania sprawił, że wcześnie mieliśmy poukładane wspólne wartości. Podobnie patrzyliśmy na małżeństwo i rodzinę.
Ślub braliśmy wcześnie, mając lat 20. Dziś nadal uważam, że to była najlepsza decyzja w moim życiu.
Mój mąż jest wspaniałym mężczyzną. Dobrym, pracowitym, bardzo inteligentnym i przede wszystkim pokładającym ufność w Bogu. Wierzącym. Uwielbiam z nim rozmawiać na tematy duchowe, dyskutować o sprawach świata. Nasze rozmowy rzadko ograniczają się do przerzucania między sobą informacji "zrób to", "kup tamto" "załatw" "sprzątnij". A wydawać by się mogło że przy 5 dzieci czasu na dysputy i rozmowy zabraknie. Jednak dla nas to jest bardzo ważne, by w codziennym kołowrotku "nie zgubić siebie nawzajem".
Bo (i tu dochodzimy do sedna) mój mąż jest dla mnie najważniejszym człowiekiem na ziemi.
Dlatego wieczory spędzamy wspólnie. Bardzo to lubimy. Kładziemy dzieci, modlimy się, a potem jesteśmy dla siebie. Czasem coś oglądamy, częściej po prostu prowadzimy niekończące się rozmowy.
Razem żyjemy, razem działamy, razem zajmujemy się dziećmi. To razem mocno przejawia się w troskliwości.
Wczoraj dłużej zeszło mi na usypianie Franka. Zeszłam, siadłam do modlitwy. Mój mąż już był po. Wstał, wyrzucił śmieci, rozpakował i zapakował zmywarkę, starł blaty. Nie dlatego, ze nie był zmęczony. Ale dlatego, żebym ja rano nie zaczynała od sprzątania tego całego bałaganu.
Mój mąż troszczy się o mój rozwój. Pyta jak moja relacja z Bogiem. I mówi mi, jeśli zauważa, że pora do spowiedzi. (ja mu też mówię  )
Mój mąż bardzo dużo czasu poświęca naszym synom. Zajmuje się nimi, bawi, usypia, kąpie, robi jedzenie, gra w planszówki, odrabia lekcje. To u nas zupełnie normalne.
Patrzę na niego i myślę sobie, że dobrego ojca wybrałam dla naszych dzieci 
Czy zawsze jest idealnie? nie. Życie nie jest idealne, a my jesteśmy tylko ludźmi. Kłócimy się z rzadka, ale jak już to z piorunami. Ostrymi. Na szczęście nie miewamy cichych dni. Nie chodzimy spać niepogodzeni. "Gniewajcie się, ale nie grzeszcie, niech nad waszym gniewem nie zachodzi słońce." Tego się trzymamy. I choć czasem modlitwę małżeńską zaczynamy lekko nadąsani to kończymy zupełnie zjednoczeni. Bo Bóg w sakramencie małżeństwa zsyła morze łask i zmienia to co wydaje się niemożliwe.
Gdybym miała dać krótką receptę na udane małżeństwo oto ona:
Weź garść miłości, dodaj 5 łyżek zaufania, rozmieszaj wszystko w Łasce Bożej i przypraw sporą dawką humoru.
Nigdy nie zapominaj o tym, że jesteście jednością. Nawet gdy boli. A może właśnie zwłaszcza wtedy 







*Zdjęcie z najlepszego wesela na jakim byliśmy, zwieńczającego najpiękniejszy ślub w jakim mogliśmy być świadkami 

czwartek, 8 listopada 2018

Nieogarnianie.

"wow , ale ogarniasz!"
"ale Ci wychodzi"
"jak Ty dajesz radę? i to tak fantastycznie!"
"podziwiam!"

To tylko przykładowe teksty które słyszę/ czytam na swój temat.
Otóż prostuję. Nie, nie ogarniam. Nie wszystko, nie zawsze.
I.... co wiele osób pewnie zaskoczy... Zdecydowanie pozwalam sobie na to nieogarnianie.
Wielomacierzyństwo nauczyło mnie tego, że nie jestem w stanie mieć wszystkiego pod kontrolą... (ja, pani perfekcyjna...) Zupełnie naturalnie z kolejnymi dziećmi przychodzi świadomość tego co jest ważne, a co nie jest.
Przede mną stoją dwa fotele pełne prania do poskładania. I miska. Też pełna prania.
Stoją i w najbliższym czasie nic się w tej sytuacji nie zmieni. Dwójka dzieci śpi, reszta w placówce, pewnie idealny moment by poskładać te sterty.
Ale ja dziś miałam w nocy 5 pobudek, a ostatecznie zakończyłam spanie o 3.30
I wiem, że mój organizm potrzebuje odpoczynku, oddechu. Zasnąć mi się nie udało, ale w takim razie chociaż siedzę, pije kawę, jem napoleonkę i klepię w klawiaturę (bo chcę, bo lubię, wcale nie bo muszę!).
Co jest więc nieważne?

1. Rzeczy
Punkt najważniejszy. Nie ważne jest czy wszystko jest na swoim miejscu, czy dziecko zapodziało spodnie, czy rajtuzy trafiły do dobrej szafki, czy bidon się nie połamał, czy skarpetki są do pary, czy kurtka na pewno wróciła dziś ze szkoły.
Naprawdę. Rzeczy to TYLKO RZECZY. Mają ułatwiać życie, a nie powodować nerwy. Tego się trzymam.
Kilka anegdotek.
Kiedyś zgubiliśmy klucze od auta. Na szczęście były zapasowe. Minęło pół roku. Zdążyliśmy się przeprowadzić. Któregoś pięknego dnia 2,5 letni Szymon przynosi swojego misia-plecak żeby mu rozpiąć. No to rozpinam. W środku klucze. 

Następna. Robię porządek w rzeczach. Przed przeprowadzka. Szukam sandałka rozmiar 19, Nike, takie super fajne. Nie ma. Z bólem serca po przekopaniu wszystkiego wywalam (na co mi jeden but?). Kilka miesięcy później znajomi którzy odziedziczyli nasze auto piszą czy to nie czasami nasz sandał rozm 19 jest w aucie. (wniosek na przyszłość: nie wywalać pojedynczych butów )

Jakis czas temu Antek lat 7 był na urodzinach u kolegi. Dwa miesiące później mama ów kolegi pyta mnie mmsem czy to nasze spodnie. No nasze jak nic. Ale skąd? Chyba zostały po urodzinach.
Czy mam dodawać że nie zauważyłam że zginęły?

Nabrałam luzu w tym temacie. W naszej rodzinie rzeczy się gubią i znajdują, a mi szkoda zdecydowanie tracić czasu i życia na przejmowanie się nimi.

2. Porządek.
Mówię to ja, ta która lubi jak jest wszystko poukładane. Która codziennie ogarnia zmywarkę, pralkę, odkurzanie.
Jakiś czas temu zauważyłam, że w naszym domu można by sprzątać non stop. I nie dlatego że dzieci nie mają swoich obowiązków. Oni też codziennie coś robią w domu. Po prostu nas jest dużo, więc i bałaganu i ubrań i talerzy również proporcjonalnie więcej.

3. To, że nie wszystko mi się udaje. To, że zawalam.
Że nie o wszystkim pamiętam
Wczoraj dostałam maila: "przypominamy że jutro dzieci mają okazję zaprezentować swojego ulubionego świętego. Proszę nie zapomnieć o przyniesieniu plakatów"
Zrobiłam wielkie oczy... Jakie zaprezentować, jaki plakat? Przeoczyłam gdzieś w natłoku spraw ta informację. Zamiast samobiczowania wydrukowałam dziecku obrazek, ogarnęłam informację o świętym i po południu zasiadłam z Szymkiem do plakatu. Plakat jest bardzo nieidelany. Gdyż Szymek (niespełna 5 lat) chciał pisać sam. I wycinać sam. I Naklejać sam. Ale jest 

W ubiegłym roku zapomnieliśmy o prezentacji wiersza. Wiedziałam, ze będzie, mieliśmy wybrany wiersz i kilkukrotnie przećwiczony. Ale zapomniałam że to JUŻ.
W przedszkolu byliśmy pół h przed czasem i gdy usłyszałam, że inne dzieci ćwiczą wiersze zapaliła mi się lampka. Mówię "Antek... Na dziś chyba był wiersz...."
Antek na chwilę stanął, oczy mu się lekko zaszkliły... więc kontynuuję "mamy pół godziny jeszcze." Antek: ok, to ćwiczymy.
Jasne sytuacja nie była komfortowa, ale Antoś dał radę. Ponoć wiersz powiedział pięknie i bezbłędnie. I myślę, że w przyszłości będzie potrafił odnaleźć się w takiej stresowej sytuacji, działać w ostatniej chwili.

Zdarzyło się również trochę temu, że do domu zapukał pan pocztowy (znaczy furtka została otwarta). Otwieram, a on mówi: to tak, auto ma Pani otwarte, drzwi od auta nie domknięte a w drzwiach do domu są klucze. Dzień dobry.
Cóż. Zapomniałam. Niosłam niemowlaka w foteliku, miałam zbuntowanego dwulatka który płakał akurat w niebo głosy i zakupy.

Dzięki takim sytuacjom mocno uczę się pokory. Wiem, że daleko mi do ideału, że nawalam, że nie wszystko mi się udaje. A jednak, myślę sobie, że to jest wspaniałe narzędzie do walki z pychą. Że jak sobie tak pomyślę "ale jestem fajna, mi to się udaje" to ok. Ale nie chciałabym by kiedykolwiek w mojej głowie pojawiło się zdanie"udaje lepiej niż innym". I nie pojawia. Właśnie dzięki tym chwilom, które jasno pokazują wszystkie moje niedociągnięcia 






Na koniec chciałabym się pochylić nad tym co ważne.
Co najważniejsze. RELACJE!
Pierwsza relacja Ja- Bóg. Czas na modlitwę, czas na msze święta, na rekolekcje. Na rozmowę w ciągu dnia z Tym Który ciągle JEST ze mną.
Następna relacja Ja- Mąż. Bo jeśli ją zawalę to przegrałam. To jest moje główne powołanie. Moja odpowiedzialność.
I potem kolejne Ja- dzieci. 
Ja- rodzina.
Ja-przyjaciele
Ja- znajomi.
Jestem odpowiedzialna za te relacje. I oczywiście, że mogę jako człowiek coś zawalić,ale jednak należy walczyć o ten czas dla innych, o pamięć, o troskę. O rozmowę, o przytulenie, o odpisany sms, o zapytanie drugiej osoby jak się czuje.
Wczoraj Marcin wziął Antosia na gorącą czekoladę sam na sam. Ja czułam się kiepsko. Ale zebrałam się w sobie. Prania nie poskładałam, jednak upiekłam z resztą dzieci domowe ciastka. Ogarnęłam plakat z Szymkiem. Pogadałam z Ignacym, pośmiałam się, pożartowałam, poprzytulałam. I myślę, że w ogólnym rozrachunku bardzo dobrze wykorzystałam dany nam czas 

niedziela, 28 października 2018

Bilans zysków i strat.


Kilka dni temu ukończyłam 29 lat. Co by nie m
ówić były to ostatnie urodziny z dwójką z przodu, a to skłoniło mnie do pewnych podsumowań...



29 lat to już całkiem spory okres czasu... Podczas tych lat nie przepłynęłam żadnego oceanu, nie zwiedziłam połowy świata, ani nie odkryłam niczego istotnego dla ludzkości. Prawdę mówiąc nie skończyłam nawet studiów. A jednak. Stojąc tu gdzie jestem teraz nie zmieniłabym ani jednego dnia, ani jednej godziny...

Od 9,5 lat jestem żoną wspaniałego mężczyzny z którym idę razem, z którym uwielbiam spędzać czas, który jest zdecydowanie moją drugą połową.
Przez lata naszego małżeństwa urodzilam 5 synów. Oni są naszą radością, a wychowywanie ich najlepszą przygodą i ogromnym wyzwaniem. Jak łatwo policzyć 45 miesięcy swojego 29 letniego życia spędziłam mając pod sercem kolejne życie. Jest to cud nad którego tajemnicą wielokrotnie się zastanawialam i który pewnie nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. Mogłam przekazać życie, pozwolić by maluch rósł we mnie, rozwijał się, a potem z moim wysiłkiem przyszedł na ten świat. Kosztowało mnie to wiele tygodni wyrzeczeń, wiele biegów do toalety w trakcie jedzenia, wiele nocnych pobudek na siusiu i jeszcze więcej takich w których kopniaki malucha nie pozwoliły spać. Za każdym razem przybywało mi kilogramów i rozstępów. A jednak uważam, że to niewielkie wyrzeczenia w porównaniu do możliwości wzięcia w ramiona swojego dziecka. I jestem ogromnie wdzięczna Bogu za każdy trud ciąży, gdyż to właśnie dzięki tym trudom namacalnie uczyłam się rezygnować z siebie.
Macierzyństwo to wspaniała nauka bycia dla drugiej osoby. Przez ostatnie 9 lat niewiele było nocy które mogłam przespać bez pobudek. Niewiele dni w których mogłam robić od a do z to na co bym miała ochotę. A jednak każdy dzień przynosił mi moc radości, nowych wyzwań. Pomagał przełamywać sama siebie, rzucać się na głębię. Poznawać swoje granice. I pokonywać je z Bożą pomocą. Wielokrotnie wydawało mi się, że nie dam rady zrobić więcej, lepiej, bardziej,a za chwilę okazywało się, że dałam. Że mogłam. Że przekroczyłam kolejne ograniczenia. 
Co jeszcze w tych 29 latach? Wspólnota. Ostatnich 8 lat na drodze DK to dla mnie nie tylko przemiana serca i nawiązanie prawdziwej, głębokiej relacji z Bogiem, ale również pole służby i dawania innym. To 8 wyjazdów na 15- dniowe rekolekcje oraz (jeśli dobrze liczę) 6 wyjazdów na kilkudniowe. To wielokrotne bycie animatorem, wiele spotkań przygotowujących, wiele nocy zarwanych na robienie prezentacji, przygotowywanie konferencji i tematów grupek. Mnóstwo wieczorów przegadanych i... Przechichranych  we wspaniałym towarzystwie tych, od których wciąż się uczę jak być dobrym człowiekiem. 
I przede wszystkim to (około oczywiście) 58400 minut modlitwy osobistej zwanej namiotem spotkania. Myślę że właśnie te minuty najwięcej zmieniły w moim życiu, miały największy wpływ na moje serce i na to jak żyję.
Ostatnie lata to również sporo bliskich osób, którymi coraz obficiej jestem otoczona. To również kilka utraconych znajomości, kilka rozczarowań, które pewnie były "po coś", trochę łez, dzięki którym jestem silniejsza.
Bardziej przyziemnie...
W tych latach udało mi się założyć firmę produkującą pieluszki wielorazowe dla dzieci (NappiMe  ) i prowadzić ją w tak zwanym "międzyczasie" (już blisko 8 lat  ). Firma to moja odskocznia, która daje mi całkiem niezłą satysfakcję  nauczyłam się też szyc na maszynie oraz tworzyć lale, ale na te ostatnie brakuje mi czasu. Jednak nie poddaje się , wiedząc że dzieci kiedyś podrosną, a lale mogą poczekać  założyłam również bloga i bardzo się cieszę, gdy uda mi się coś na niego napisać (pewnie dlatego, że będąc dzieckiem marzyłam o zostaniu pisarką  )

Tak sobie myślę, że może po ludzku, wg świata, moje życie to "nic specjalnego". Ale ja... Jestem po prostu szczęśliwym człowiekiem 

poniedziałek, 8 października 2018

Migawka.


Odebrałam dzieci. Po drodze w aucie skarżą się na bóle głowy, więc podejrzewając głód proponuje placki z jabłkami. Działać trzeba szybko, bo mamy 40 min do wyjścia na zbiórkę zuchową. Wpadamy do domu. Ja zaczynam robić placki i je smażyć, Franek raczkuje i zagląda w kąty, Józek stoi na kitchenhelperze i pomaga, Ignacy skleja model z kółka modelarskiego, Antek robi lekcje (literka "o" i szlaczki), Szymon rozrysowuje jakieś karteczki do wymyślonej przez siebie gry... W między czasie Antek opowiada historię o chłopcu którego pobili koledzy, a potem dwóch mu nie pomogło, dopiero trzeci... Wyłapuje z treści dzisiejszą Ewangelię i ciągnę znad patelni przypowieść o dobrym samarytaninie. Potem Antek nie może odczytać jakiegoś polecenia w zadaniu domowym, lecz zanim zdążę zareagować pomaga mu Ignacy. Wciągają furę placków (ze 30 ich było co najmniej). Jeden biegnie do toalety, dwulatek zaczyna śpiewac "w góry do Góry". Franuś z fotelika domaga się kolejnego placka, Antek pakuje lekcje do plecaka, Ignacy przebiera się w mundur, Szymon wychodzi na ogródek... Nadążyliście? Ja nie nadążam, ale czuję ogrom wdzięczności...


Dzieci z Bullerbyn.


Kilka słów o tym co w naszym XXI wieku, świecie nastawionym na "ja" i "ego" jest mało popularne. O przyjaźni , o wspólnym wychowywaniu, o wiosce.
Temat nasunął mi się gdy dziś przeglądałam zdjęcia z krótkiego rekolekcyjnego wyjazdu, na którym byli również nasi przyjaciele z czwórką własnych dzieci. Znamy się od lat, z nim od czasów nastoletnich, z nią od ich ślubu. Dzieci rodzą się u nas naprzemiennie, wiek mają zbliżony. Odwiedzamy się, pomagamy sobie, wspieramy się. Spędzamy z sobą czasami całą niedzielę ze wspólnym gotowaniem, spacerami i rozmowami, graniem z dziećmi, sprzeczkami i radościami. Łącznie 9 dzieci, a hałas powiedziałabym "jak co dzień, nie mniej, nie więcej". Bo dzieci są razem, bo mają wspólne sprawy , rozmowy , relacje. Bo my jesteśmy razem i bez problemu ktos z nas może sie zająć obowiązkami, gdy inne z nas dzieci dogląda. Dogląda to dobre słowo, one w większości zajmują się same, szczęśliwe z towarzystwa. 
Taka sytuacja. Ich najstarszy jest zaproszony na urodziny naszego pierworodnego. Więc zgarniamy go ze szkoły (tak się składa że chodzą razem). Jest u nas, słucha się (bo ciocia i wujek mają swój jakiś autorytet), bawi, je. Razem zrobią lekcje, razem pograją w piłkę. Przyjeżdża tato odebrać. Pytam czy wejdzie na kawę. Jasne. Ja idę robić kawę, on bierze naszego najmłodszego na ręce, tak zwyczajnie, naturalnie. Bo jest potrzeba. 
Inna sytuacja. Dziś mam być cały dzień sama z dziećmi do nocy. Zawieźć, odebrać, zawieźć na zbiórkę, odebrać... Ciężko. Dzwonią oni: może wam jutro odwieziemy chłopaków po zbiórce? 
Jakie to mało spotykane w dzisiejszym świecie. Wychodzić do kogoś, dbać o niego, troszczyć się, myśleć też o innych, a nie tylko sobie. Jakie to wspaniałe móc liczyć na wsparcie i ... Móc to wsparcie dawać. 
A dzieci? Jak dzieci z Bullerbyn bawią się razem, spiskują razem, czasem się pokłócą, czasem wybuchną śmiechem. 



Zauważamy od jakiegoś czasu że mamy dookoła siebie coraz więcej takich osób. Z którymi robimy razem, podejmujemy wyzwania, ale i cieszymy się sobą. I uwierzcie mi że naprawdę przy takiej wiosce jest łatwiej. 
Poczucie wsparcia od innych jest bezcenne. Dodaje sił i energii do działania. 
Jeszcze jakiś przykład? Inni przyjaciele. Piątka dzieci, dwójką już duża, ba, jedno dorosłe. Wspólny wyjazd, rekolekcje. Czas dla rodziny. To jasne, że my możemy wziąć ich Franka ze sobą. Albo oni mogą wrócić rowerami wcześniej z którymś z naszych dzieci. Był taki dzień na rekolekcjach. Bostonka u najmłodszego, jestem uziemiona. Marcin podejmuje wyzwanie i jedzie z czwórką na plażę. Ledwie ruszył przychodzą oni: może wam wziąć starszaki na plażę? Mówię że poszli z Marcinem , ale jest sam z całą ferajna. "A to mu pomożemy, znajdziemy go."
Tak po prostu.
Bardzo żałuje że w dzisiejszym świecie to jest tak mało popularne. Kiedyś dzieci chowało się razem, a na drugiego człowieka można było polegać w wielu trudach. Dziś każdy sobie. A jakby tak jednak bardziej wspólnie? Wioskowo? Wspierająco? Dobrze mieć dookoła siebie dobrych ludzi. Tak po prostu.

czwartek, 27 września 2018

Urodziny.

Najstarszy zagadnął 3 tyg temu: mamo a zrobimy mi jakieś urodziny? Ogarnęłam w myślach sytuację i mówię: znasz kalendarz, weekendy zajęte do końca września, co proponujesz?
On: no to może jakieś małe przyjęcie w dniu urodzin? Dziadków zaprosimy na przykład?
Ja: dobra. Tyle damy radę.
Mijały dni. Padały pytania. "A chrzestna będzie?", "A ciocia Zuzia?" "Do chrzestnego napisałaś?" "Możemy zaprosić Filipa?"
Dziś urodziny. Łącznie będzie w końcu 19 osób. Tuż po ich powrocie ze szkoły/ przedszkola. Więc ogarniam z maluchami. Wczoraj pieczenie ciast. Dziś kończenie tortu, sprzątanie, nakrywanie.
Próba wyprasowania obrusa kończy się odciąganiem Frania od kabla od żelazka. Co sekundę. W końcu unieruchomiłam go w foteliku i dałam makaron ze szpinakiem, a w między czasie z grubsza przeleciałem obrus. 3 metrowy  nie wygląda nadal, ale kto by na to zwracał uwagę . Szukanie niewyszczerbionych talerzyków (19) to była wyższa szkoła jazdy. Ostatecznie dzieci dostaną plastikowe z Ikei  kubki... Szukam kubków. Oczywiście większość wyszczerbiona. Ale ostatnio kupiłam 6 ładnych w Biedronce, a jest 5. Gdzie szósty? Caly dom przeszłam. W końcu znalazłam. Starszaki wzięły na..kredki . 
Za godzinę mają przyjść goście, ja właśnie usypiam najmłodszego. I myślę, że to będzie piękne, gwarne popołudnie. Z bliskimi, w radosnej atmosferze. Moja sukienka wisi na wieszaku  (powiedzmy że wyprasowana )
9 lat... Kiedy to minęło? 9 lat macierzyństwa, 9 lat przekraczania siebie, dawania i ... brania. Doceniania i bycia docenianą. 9 lat wspaniałej miłości, patrzenia jak moje dziecko rozwija się i wzrasta.. błogosławieństwa synku!
Dziś to także moje święto. Dzień w którym po raz pierwszy zostałam mamą.



poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Odnowienie przyrzeczeń małżeńskich.


Po co? By odświeżyć swoje spojrzenie na sakrament małżeństwa. By jeszcze raz powiedzieć "Chcę iść z Tobą przez życie". By umocnić jedność. By dorzucić do pieca miłości 

Wiele osób pyta jak dbamy o swoje małżeństwo. Jest wiele form: codzienna, wspólna modlitwa, dialog małżeński, mówienie językiem miłości małżonka, wspólne rozmowy, wieczory bez dzieci, małe gesty. Stawianie męża/ żony ponad dziećmi. Pamiętanie, że to jest właśnie dla mnie najważniejsza osoba na ziemi. 

Jedną z namacalnych form dbania o naszą miłość jest właśnie odnowienie przyrzeczeń. Okazje ku temu mamy chociażby na rekolekcjach Domowego Kościoła. Doliczyłam się, że w odnowieniu uczestniczyliśmy jakieś 12 razy (w niecałe 10 lat wspólnego życia  ). Dużo? Możliwe. Ale mi się wydaje, że nigdy dość przypominania sobie słów przysięgi  zawsze jest wzruszenie, radość, poczucie Obecności Ducha Świętego  jest MOC!

A Wy mieliście kiedyś okazję odnawiać ślubowania? Jak to wspominacie?


wtorek, 24 lipca 2018

Wakacje ;)


Cisza. Cisza tu w przestrzeni wirtualnej, a w domu wręcz przeciwnie. Wakacje czyli cała gromadka w domu. 
Jest wesoło, radośnie, czasem zbyt głośno, a czasem trochę nerwowo. Gonię w piętkę i wiecznie mam tyły (zwłaszcza ze składaniem prania), a pół dnia spędzam w kuchni gotując, piekąc i przetwarzając hurtowe ilości owoców i warzyw. I mimo iż jest bardzo wymagająco to jednak staram się czerpać ile się da i doceniać każdą chwilę tego niezwykłego czasu. 
A w wakacje do tej pory:
• Pierworodny był na kolonii zuchowej, pierwszy raz, całe 12 dni (serce mamy tęskniło bardzo). Wrócił brudny, szczęśliwy, z nowymi sprawnościami zuchowymi i... z wszami. Na wspomnienie akcji odwszawiania do tej pory mam gęsią skórkę 
• Pojechaliśmy na urlop w dolinę Baryczy. Wzięliśmy ze sobą rowery (sztuk 5). Udało nam się wybrać na jedną, ponad 10 km wycieczkę i tym samym obejrzeć piękny rezerwat olsz. Udało się również zrobić długi spacer wzdłuż stawów Milickich, łapać żaby i uczyć się nazw roślin oraz dyskutować nad tym dlaczego nie zgadzamy się na domową hodowlę ryb i robactwa (jak widać kot dzieciom nie wystarcza). Po tych atrakcjach zaczęło padać. Lać. Intensywnie. Wytrzymaliśmy jeszcze jeden dzień zwiedzając wszelakie pobliskie muzea a potem pokonani przez pogodę wróciliśmy wcześniej do domu. Na szczęście w naszym mieście deszcz nie jest przeszkodą do aktywności: odwiedziliśmy park trampolin, kręgielnie i aquapark (ostatni przysporzył najmłodszemu kataru  )
• zrobiliśmy jakieś 70 słoików przetworów wykazując sie współpracą rodzinną i zaangażowaniem (każdy miał swoją robotę, jeden drylował wiśnie, drugi sprzątał kuchnie etc). Przed nami jeszcze ogórki, pomidory i jablka więc pewnie jesteśmy gdzies w połowie.
• zbudowaliśmy (no dobra, zbudowali, chłopcy i mój mąż, ja tylko patrzyłam) jakieś 20 różnych pojazdów z LEGO, kilkanaście domów, lodziarnie oraz fragment skarbca Sknerusa mcKwacza (na cały zabrakło czarnych klocków i jesteśmy teraz regularnie namawiani na dostawę owych).

Przed nami jeszcze:
• Trzydniowa wyprawa starszakow w góry z dziadkami. Kompletnie nieplanowana, spontaniczna, zaproponowana wczoraj (ruszają dziś). Na szczęście pakowanie poszło sprawnie 
• 16 dniowe rekolekcje nad morzem na ktorych oprócz pogłębiania relacji z Panem Bogiem, budowania jedności małżeńskiej i bycia z dziećmi mamy mini zadanie bycia animatorami. W związku z tym wieczory spędzamy na przygotowywaniu, robieniu prezentacji i zastanawianiu się jak damy radę (to ja oczywiście) oraz co tam możemy porobić w czasie wolnym (to mój mąż).

Mam nadzieję że wasze wakacje są równie udane  a teraz już kończę, gdyż dzieci wołają o obiad, a 2 latek wstał z drzemki i krzyczy żeby go wyciągnąć (muszę się spieszyć, rano się nie spieszyłam i gdy już dotarłam to było za późno. Moje oczy ujrzały połamane łóżeczko i Józia który mówi"Skakałem skakałem i połamałem". 

niedziela, 10 czerwca 2018

O miłości do dwulatka.


Wybaczcie mi tą ciszę, to po prostu życie pędzi i każdy dzień niesie tyle obfitości, że ciężko o chwilę na pisanie.
Ale dziś chciałabym poruszyć taki temat o kochaniu. O miłości mimo wszystko.
O miłości trudnej, bolącej, ale trwałej.
O miłości do dwulatka.
Wiem jak to zabrzmiało. Pewnie niektórzy się oburzyli myśląc "ale jak to? Przecież dwulatek to takie małe, kochane dziecko". Racja. Jednak dwa lata to etap pierwszego, bardzo mocnego buntu. Etap w którym dziecko zaczyna mieć własne zdanie, jednak emocjonalnie samo sobie z tym nie radzi. Etap w którym chciałoby się wypowiedzieć, jednak często jeszcze nie potrafi wyartykułować potrzeb.
Miałam w swoim życiu już trzech dwulatków, każdy z nich ten czas przechodził inaczej. Aktualnie mam czwartego i on burzy wszelkie moje doświadczenia oraz wyobrażenia.
Mam więc cały zakres emocji związanych z kolejnymi fochami. W pełni akceptuje etap "ja sam" i jestem skłonna cofnąć czynność, by mógł zrobić po swojemu (nawet gdy chodzi o powolne, samodzielne wchodzenie do samochodu, gdy mi się spieszy). Rozumiem momenty, gdy z braku pomysłów, w pełnych emocjonach mój dwulatek wykonuje rzut na ziemię. Naprawdę rozumiem. Ile razy ja bym najchętniej tupnęła nogą.. Ale nie ten wiek Sytuacja z niedawana: wychodzimy z przedszkola po odprowadzaniu dzieci. Niosę fotelik z Franiem. Trzymam za rękę Józia. Ktoś przytrzymuje mi drzwi, żebym mogła wyjść. Puszczam na sekundę Józia, bo się nie przecisne. W tym momencie on rzuca się z wrzaskiem na ziemię. Bo on chciał za rękę. Rozumiem. Spokojnym głosem mówię: Józio przesuń się, zajmujesz przejście. Józek przepełza jakiś metr do przodu i znów wraca do focha. Ok, odczekałam, kilkukrotnie zaproponowałam podanie ręki, przeszło, wstał, poszliśmy dalej. Takich akcji jest sporo w ciągu każdego dnia. Ale to już znam, poprzedni synowie w jego wieku też tak miewali. Rzadziej, owszem, ale jednak. Jest za to coś co przeskoczyć mi trudno. Ryk, wrzask. Godzinę. Dwie. Trzy. Szloch, histeria. Nie pomaga ani holding (przytulanie na siłę, działało u pierworodnego bezbłędnie) ani propozycja przytulenia, ani zmiana tematu. Sam musi przyjść, bo inaczej tylko zaogniam. Chciałabym mu pomóc, ale nie da się pomóc na siłę. Aż mnie boli ten jego trud. To trwa. Zastanawiam się (pierwszy raz w mojej macierzyńskiej karierze) nad zakupem zatyczek do uszu. I słuchawek wyciszających dla Frania, który też musi tego słuchać. Ostatnio przyjechał do mnie pan od kasy fiskalnej. Gdy wreszcie udało mi się usłyszeć jego pukanie i otworzyć, to wręczył mi awizo od listonosza (jego niestety nie usłyszałam). No cóż, bywa. Dodatkowo Józek ma etap "tata" i potrafi krzyczeć godzinę, bo chce by go usypiał tata. No, a co ja zrobię jak tata w dzień pracuje?
Ta sytuacja uczy mnie wychodzenia dalej. Akceptacji tego co bardzo trudne. Odnajdywania własnych granic. Próby trzymania się ich. Kochania pomimo. Oddzielania emocji od miłości. Doceniania dobrych chwil, ale i czerpania z trudnych. Brania głębokiego oddechu. Wychodzenia na moment z pokoju, by ochłonąć.
Jednocześnie nie potrafię się oprzeć myśli, że dla Boga to każdy z nas jest jak taki dwulatek. Z własnymi pomysłami, z emocjami które nas przerastają, z "chce Boże i mi daj". Tyle, że na szczęście Bóg jest wszechmocny i wykazuje się cierpliwościa dużo większą niż ktokolwiek z nas.
Jest za to coś czego od dwulatka można się uczyć. Umiejętność wyrażania uczuć. Zdeterminowanie do działania. Chęć przekraczania siebie. Pokonywania ograniczeń.
Patrzę na mojego wspaniałego, pewnego siebie synka, który przechodzi ciężki etap i staram mu się towarzyszyć mimo wszystko. Mimo, iż wieczorem czuje się jak przemielona przez maszynkę  Żadne moje dziecko nie było aż tak wymagające. I żadne nie nauczyło mnie aż tyle. Nie rozwinęło tak mocno.
Na koniec fragment Słowa z dnia. Idealnie się wpisujący. "Niewielkie bowiem utrapienia nasze obecnego czasu gotują bezmiar chwały przyszłego wieku dla nas, którzy się wpatrujemy nie w to, co widzialne, lecz w to, co niewidzialne. To bowiem, co widzialne, przemija, to zaś, co niewidzialne, trwa wiecznie." 2 kor 4, 17-18
* Żeby nie było. Józek jest wspaniałym dzieckiem. Troskliwym. Opiekuńczym. Coraz więcej mówi, ma już widoczne poczucie humoru, uwielbia czytać książki i wspaniałe buduje z klocków. I potrafi być przeuroczy. Myślę jednak, że wiele mam, gdy przychodzi etap pierwszego buntu zastanawia się "co poszło nie tak". I ten post jest w dużej mierze dla nich. To tylko etap. Minie. Naprawdę.


Macierzyństwo

Wczoraj mój pierworodny skończył 11 lat. 11 lat mojego macierzyństwa. Impreza urodzinowa (głównie dla rodziny) była w sobotę. Tort, życzenia...